Salento i Valle de Cocora

lipiec 2025

Podczas pobytu w Salento spotkaliśmy parę Słowenek, które zorganizowały sobie ekspresowy wyjazd po Ameryce Południowej. W ciągu dwóch tygodni planowały odwiedzić chyba z 5 państw i siłą rzeczy na ich liście znajdowały się wyłącznie topowe atrakcje turystyczne każdego z nich. Pomijając sam pomysł organizacji takiego “LatinoExpress”, dużo to chyba mówi o samym miejscu naszego spotkania.

Dolina Cocora (Valle de Cocora) wraz z kilkoma uroczymi miasteczkami leży około 200 kilometrów w linii prostej na wschód od Bogoty. Przekłada się to na mniej więcej godzinę lotu krajowymi liniami lub bliżej nieokreśloną wieczność w autobusie. Podróżowanie po Kolumbii drogą lądową bywa bowiem mocno kłopotliwe, bo nie pomaga w nim ani górzyste ukształtowanie terenu, ani nieustannie zakorkowane drogi. Chcąc więc oszczędzić trochę czasu, kupiliśmy bilety na samolot z Bogoty do Armenii.

Wypada może doprecyzować, że mowa tu o mieście w Kolumbii, a nie o kraju na Kaukazie. Konsternacja jest jednak jak najbardziej zrozumiała, bo wcześniej sam nie miałem pojęcia o istnieniu takiego miasteczka. Co znamienne, geografia obydwu Ameryk pełna jest takich zapożyczeń ze “Starego Świata”. W samej Kolumbii znajdziemy na przykład wspomnianą Armenię, ale też Palestine, Barcelonę, Belen (Betlejem), Turin, Palermo i Medellin, nazwany tak od wsi położonej gdzieś w Hiszpanii. Niektóre nazwy wyraźnie wskazują na pochodzenie migrantów-założycieli, a jak można zauważyć na powyższej liście, jest to mieszanka z całego świata. Współcześni Kolumbijczycy są przez to bardzo zróżnicowani, a ich przodkowie pochodzą z Europy, Azji, Afryki albo rdzennych plemion tego regionu. Przodków z Bliskiego Wschodu ma choćby Shakira, największa gwiazda Kolumbii. Nie każdy też wie, że ta kolumbijska piosenkarka kilkukrotnie otrzymywała propozycje małżeństwa od Polaka, ale ostatecznie zdecydowała się na zgłoszenie moich wiadomości jako “naruszających normy społeczności”.

Salento - miasteczko z pocztówki

W samej Armenii nie ma za bardzo czego zwiedzać, co potwierdził zarówno nasz kierowca Ubera, jak i widok za oknem samochodu. W mieście odwiedziliśmy więc wyłącznie dworzec autobusowy i od razu przesiedliśmy się do lokalnego busika, jadącego do Salento. Bilet na godzinną trasę kosztował grosze, a w cenie był dodatkowo klimat wschodnioeuropejskiej marszrutki i radio grające najgorętsze hity discolatino. Wypoczęci po takich luksusach, zrzuciliśmy z siebie plecaki w hotelu i ruszyliśmy rozeznać się w okolicy.

Już po pierwszych chwilach w Salento czuliśmy, że panują tu zupełnie inne warunki, niż w gigantycznej Bogocie. Po zadbanych, kolorowych uliczkach kręciły się tłumy turystów, a liczne bary i sklepy z pamiątkami zachęcały do odwiedzin i pozostawienia w nich kilku pesos. Atmosfera czujności i wiszącego gdzieś nad głową nieokreślonego zagrożenia zupełnie wyparowała. Innymi słowy – ładne, choć trochę typowe turystyczne miasteczko, jakich wiele na całym świecie. Po kilku dniach w stolicy Kolumbii zrobiło jednak na nas bardzo dobre wrażenie i przyjemnie było na jakiś czas opuścić gardę podczas naszej, jakby nie było, podróży poślubnej.

Główny rynek miasteczka idealnie dopełnia wizerunek sielskiej miejscowości wypoczynkowej. Kolonialna architektura nieodłącznej trójcy ratusza, kościoła i posterunku policji, uzupełniona jeszcze niewielkim parkiem (obowiązkowo im. Bolivara) i przytulnymi knajpami aż prosi się o umieszczenie na pocztówce albo innym magnesie made in China. Przez plac przewija się codziennie też morze turystów, bo odjeżdżają stąd jeepy do większości okolicznych atrakcji. Istny raj dla backpackerów i faktycznie jest ich w mieście pod dostatkiem. Swoją drogą, zastanawiam się czasem, jakim cudem ci wszyscy ludzie na wakacjach są tacy czyści, eleganccy i w ogóle jakby prosto z reklamy Jacka Wolfskine. My po tygodniu albo dwóch noszenia swojego dobytku na plecach prezentujemy sobą wiele rzeczy, ale reklamować moglibyśmy co najwyżej środki na grzybicę lub poparzenia słoneczne. W dodatku nawet jeśli miałem kiedyś jakieś wyprasowane ubrania, to po takim czasie już dawno zmieniły one swoją pierwotną formę, a niekiedy nawet i stan skupienia. Niezależnie jednak od tajemnicy schludnego wyglądu grupek backpackerów, ich liczna obecność w Salento wyraźnie świadczyła, że mają tutaj dogodne warunki środowiskowe.

Poza rynkiem i kilkoma odchodzącymi od niego ulicami, najpopularniejszą atrakcją w samym miasteczku jest położone w centrum niewielkie wzgórze. Rozciąga się z niego ładny widok na zieloną do granic możliwości okolicę, który przyciąga co sprawniejszych fizycznie turystów. Miejsce w sam raz nadaje się do wypicia czegoś zimnego o zachodzie słońca, a miejscowi dobrze wyczuli potrzeby rynku. Trzeba jednak pamiętać, że miejscowy handel nie może się obejść bez reklamy słowno-muzycznej. Chociaż okrzyki i gwar ze straganów nie odbiegały od tutejszej normy, to jednak w tym całym obrazku coś mnie zdziwiło. Tym niepasującym elementem był ubrany po cywilnemu Kolumbijczyk z karabinem, który jakby od niechcenia przechadzał się pomiędzy stoiskami. Sprzedawcy usilnie starali się nie zwracać na niego uwagi, a może faktycznie nie stanowił dla nich żadnej nowości. Dla nas jednak widok młodego faceta, który bez żadnych emblematów albo nawet głupiej czapeczki z napisem “seguridad” nosi karabin w miejscu publicznym był bardzo daleki od definicji “nic nadzwyczajnego”. Mimo wszystko nie chcieliśmy wyjść na na nieobeznanych w lokalnych tradycjach, dlatego też po jakiś czasie poszliśmy sobie poszukać ładnych widoków troszeczkę dalej.

Kolorowe uliczki Salento. 

Główny plac miasteczka, obowiązkowo imienia Simona Bolivara. 

Wszystkie atrakcje w Salento są od siebie o rzut kamieniem i akurat tym razem nie jest to przenośnia. 

Trucha, czyli pstrąg. Lokalny przysmak z górskich rzek. 

Kawa, kakao i palmy woskowe

Okoliczna natura jest jednym z głównych powodów, dla których turyści gromadnie zjeżdżają się w okolice Salento. Wszystko odbywa się przy tym w klimatach eko, bio i w ogóle miłości do Pachamamy oraz kolumbijskiej ziemi. W pobliżu miasteczka można odwiedzić jedną z kilkunastu plantacji, produkujących głównie kawę albo kakako. O walorach uprawy kakao akurat się nie wypowiem, bo nie wystarczyło nam na nią czasu, ale wizyta na farmie kawy była naprawdę super. Zwiedzanie przyjmuje w sumie formę warsztatów, podczas których nie tylko można wypić najlepszą kawę na świecie, ale i zobaczyć cały proces, jaki ta roślina przechodzi od maleńkiego ziarenka do porannej kolejki pod ekspresem w zakładzie pracy. Ogólnie w takim momencie człowiek uświadamia sobie, jak wielkim ignorantem jest w kwestii kawy, bo w zasadzie każdy element procesu jej produkcji ma wpływ na finalny smak napoju. I nie są to bynajmniej różnice czysto kosmetyczne, bo faktycznie kawę na farmie serwowali doskonałą. 

Żeby dodatkowo dopełnić wrażenia z wizyty, turyści zaganiani są też na jakiś czas do zbiorów samych owoców kawy. Do tej czynności wydawany jest oczywiście podstawy sprzęt BHP w postaci sombrero oraz koszyczka na zbiory, po czym gringos kierowani są na stanowiska pracy na pobliskich stokach. Warto założyć do tej czynności solidne buty, bo jeśli akurat wcześniej trochę popada, to w zwykłych adidasach bardzo łatwo wyrżnąć na ziemię. Ogólnie rzecz biorąc jest to praca niewdzięczna, kontuzjogenna i jak to zwykle z takimi bywa, słabo płatna. Miejscowy robotnik za kilogram zebranych owoców dostaje 1000 pesos, czyli mniej więcej 1 złotówkę. Zakładając więc nawet wyjątkową sprawność niektórych Kolumbijczyków w tym zakresie, w żaden sposób nie jest to lukratywne zajęcie.

Dobra, dość zresztą o kawie, bo jak ktoś chce sobie posłuchać nowinek rolniczych, to sobie może włączyć Agrobiznes. W okolicach Salento znajduje się bowiem jedno z najbardziej fotogenicznych miejsc w całej Kolumbii i to właśnie tam przede wszystkim ciągnie większość podróżnych. Mowa oczywiście o wściekle zielonej Valle de Cocora (Dolinie Cocora), położonej raptem 10 kilometrów od miasteczka.

Do Doliny Cocora, jak też i do innych atrakcji w sąsiedztwie, dojeżdża się z Salento jeepami, nazywanymi pieszczotliwie “willisami”. Ta druga nazwa jest zresztą znacznie bliższa nomenklatury producenta, bo wykorzystywany w Salento model pojazdu to Willys MB, zaprojektowany w USA jeszcze za ostatniej Wojny Światowej. Wycieczka takim jeepem to przy okazji przeżycie samo w sobie, już pomijając nawet cel wyjazdu. W pełni komfortowo w willisie mieści się jakieś 9 osób, w tym kierowca i 6 osób na pace. W praktyce turyści zwykle jeżdżą po 12-14 osób, w zależności od odwagi i gabarytów, natomiast miejscowi podobno pakują się do nich nawet i po 30-tu, bardziej trzymając się pojazdu, niż realnie w nim siedząc. Nie muszę chyba dodawać, że Kolumbijczycy są raczej wyluzowani w sprawie przepisów ruchu drogowego.

Bardzo chcieliśmy wyrobić się na miejscu z przejściem najdłuższej trasy, najlepiej jeszcze przed tłumami innych zwiedzających, dlatego do Valle de Cocora ruszyliśmy jednym z pierwszych jeepów o poranku. Życie najwyraźniej wyczuło nasze ambitne plany, bo w gratisie dostaliśmy na start kilka kilometrów spaceru więcej. Okazało się, że spory kawałek od wejścia do parku uszkodził się jeden z mostków. Chociaż willis to maszyna nie do zajechania, to jednak nad rzeką nie przefrunie. Kierowcy podziękowali więc grzecznie pasażerom i wskazali im dalszą drogę stromo pod górę, pocieszając przy okazji “że to już niedaleko”.

Po dotarciu na start właściwego szlaku byliśmy już lekko zmachani, ale dziarsko ruszyliśmy przed siebie. Co ciekawe, formalnie Valle de Cocora stanowi część parku narodowego Los Nevados, ale za wejście na poszczególne ścieżki i tak trzeba dodatkowo zapłacić właścicielowi pobliskiego pola. Nie wchodziliśmy jednak w dyskusje na temat podstaw takiej opłaty i grzecznie zrekompensowaliśmy panu Kolumbijczykowi deptanie jego nieużytków. Jako że jeszcze pogoda tego dnia dopisała, szło się przyjemnie, choć faktycznie momentami szlak bywał średnio oznaczony i niekiedy wymagający. W zasadzie największym zagrożeniem było ryzyko… przegapienie szczytu, a dokładniej to znajdującego się pod nim najwyżej położonego punktu widokowego. Nawet w takim wypadku nie byłaby to jednak poważna strata, bo najładniejsze widoki i tak znajdowały się już na drodze powrotnej, czyli na drugiej, łatwiejszej trasie na szczyt.

Rosły wzdłuż niej przede wszystkim dziesiątki nieprawdopodobnie wielkich palm woskowych, stanowiących główny symbol Valle de Cocora. Rośliny te potrafią osiągnąć nawet 60 metrów wysokości, aczkolwiek ile dokładnie miały widziane przez nas okazy, to nie próbuję nawet zgadywać. Przy okazji, nazywają się palmami woskowymi, bo – tu niespodzianka- kiedyś pozyskiwano z nich wosk. Teraz jednak znajdują się pod ścisłą ochroną, bo dużo lepszy interes robi się mimo wszystko na turystach. Schodząc jeszcze dalej odkryliśmy w końcu ostatnią z dostępnych tras, acz jest to określenie lekko na wyrost. Spod samego parkingu prowadziła bowiem kilkusetmetrowa ścieżka pod dwa główne punkty widokowe, na których można było  zrobić sobie zdjęcia ze wspomnianymi palmami. Jak tłumaczyli nam to miejscowi, Kolumbijczycy co do zasady nie bardzo lubią spacery po górach czy też inne formy wysiłku. Z tego powodu idealnym sposobem zwiedzania przez nich parków narodowych jest zostawienie samochodu jak najbliżej głównej atrakcji, pstryknięcie kilku fotek i powrót do domu.

Zadowoleni z widoków i odrobiny ruchu, wróciliśmy na ostatnią noc do sielskiego Salento. Muszę przyznać, że grając w makao na rynku o zachodzie słońca i z zimnym piwkiem w dłoni można je było naprawdę polubić. Poznani tu Kolumbijczycy opowiadali przy okazji, że cała okolica w ogóle jest jakby małą enklawą spokoju na tle reszty kraju. Podobno nawet w najgorszych latach 80-tych i 90-tych było tu dość bezpiecznie, chociaż Salento i Medellin dzieli niewiele ponad 200 kilometrów. Z kolei według niektórych źródeł, lokalna przyroda i architektura była też jedną z głównych inspiracji do powstania “Magicznego Encanto” Disneya. Tak czy inaczej, jest to z pewnością jedno z najładniejszych miejsc w całej Kolumbii i cieszyliśmy się, że udało się je odwiedzić.

Odrestaurowany willis, który być może pamięta jeszcze czerwone maki pod Monte Cassino. 

A tu willis w wersji kompaktowej. 

Wszystkie etapy produkcji kawy na jednym obrazku. 

Ziarna suszą się przed dalszą obróbką. 

Miła przewodniczka tłumaczy nam, że do tej pory wszystko podczas parzenia kawy robiliśmy źle. I gotów jestem w to uwierzyć. 

Świeżo wypalane ziarna.  

Po zwiedzaniu farmy czekaliśmy na transport do miasteczka, a nasza przewodniczka na jakąś podwózkę do domu. Oczekiwanie się mocno przeciągało, więc z tej okazji pogadaliśmy sobie z nią dłuższą chwilę. W pewnym momencie po prostu wsiadła do pierwszego auta jadącego w dobrym kierunku i pożegnała się z nami. Albo faktycznie w Salento jest tak bezpiecznie, albo jednak nie jesteśmy najciekawszymi rozmówcami. 

Wizytówka okolicy, czyli palmy woskowe w całej okazałości. 

Widok na Valle de Cocora. 

Napotkaliśmy tę tabliczkę akurat kiedy wydawało nam się, że zgubiliśmy się na szlaku. 

A to najprawdopodobniej piłodziób wyżynny. Aczkolwiek może być też piłodziób wspaniały, nie jestem najlepszym ornitologiem. 

Valle de Cocora, bez filtrów. Tzn. podobno, zdjęcie dostałem od żony. 

Absurdalnie wysokie są te palmy. 

Znowu Dolina Cocory. Nawet bez palm jest tutaj bardzo ładnie. 

Club Colombia – niby zwykły lager, ale dobrze schłodzony po całym dniu łażenia smakuje jak ambrozja.

Filandia (nie mylić z Finlandią)

Kolejnego dnia mieliśmy napięty grafik, bo chwilę po południu musieliśmy pojawić się na oddalonym od Salento o jakieś 50 kilometrów lotnisku w Pereirze. W okolicy zostało nam natomiast co najmniej jeszcze jedno miejsce, które chcieliśmy odwiedzić będąc w rejonie tzw. “trójkąta kawowego”. Mowa oczywiście o Filandii, czyli mniej turystycznej, ale za to równie pięknej siostrze Salento.

Udało nam się dogadać z poznanym jeszcze w Armenii kierowcą Ubera, który za rozsądne pieniądze zaproponował nam przejazd na lotnisko z mniej więcej dwugodzinnym postojem w Filandii. Przy okazji Felipe, bo tak miał na imię, mówił prawie czystym kastylijskim i na dodatek okazał się bardzo ciekawym rozmówcą. Na trasie pokazał nam również zrujnowaną posiadłość, należącą kiedyś do Carlosa Lehdera, jednego z ludzi Escobara. Swego czasu mieścił się w niej jeden z dwóch najbardziej luksusowych hoteli w całym kraju, a sam narco posiadał w niej największą na świecie wykonaną z brązu statuę Johna Lennona. Po ekstradycji Lehdera do USA w 1987 budynek z dnia na dzień został porzucony, a dzisiaj w jego ruinie trudno doszukiwać się dawnej świetności.

W miłym towarzystwie i przy pogawędkach droga do Filandii zleciała nam szybko. Niestety, pomimo obecnych przy trasie znaków ostrzegawczych informujących o obecności leniwców, węży i czegoś pomiędzy borsukiem a tapirem (a weź to rozpoznaj po samym czarnym obrysie), nie zobaczyliśmy żadnych przedstawicieli miejscowej fauny. Natomiast niewielka Filandia w pełni spełniła pokładane w niej nadzieje. Co prawda, przyjeżdża do niej dużo mniej turystów, niż do pobliskiego Salento, ale przez to podobała się nam chyba jeszcze bardziej. Ładny rynek, kolorowe budynki, dobra kawa – wszystko jakby stworzone do umieszczenia na folderze biura podróży. Niewielkie rozmiary miasteczka, w którym na co dzień mieszka jakieś 7 tysięcy ludzi, pozwoliły nam też przejść je całe wzdłuż i wszerz w niecałe dwie godziny. Na więcej nie wystarczyło nam czasu, więc kupiliśmy jeszcze po soku z guanabany dla nas i dla Felipe, po czym ruszyliśmy w drogę do Pereiry. Na miejscu czekał nas samolot do Medellin, a tam kolejne zderzenie z szaleństwami wielkiego, kolumbijskiego miasta. O tym jednak w kolejnym odcinku.

Kościółek i rynek w Filandii. 

Witamy w Filandii. 

Każde szanujące się miasteczko ma swój napis z nazwą miejscowości. 

W porównaniu z kolorowymi uliczkami Salento albo Filandii nawet „Magiczne Encanto” wygląda szaro-buro. 

Pozostałe historie z Kolumbii możesz znaleźć pod tym adresem: 

Salento i Valle de Cocora

0 0 Ocen
Ocena
Powiadom mnie o nowych komentarzach
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments