Cartagena i Wyspy Różańcowe
wrzesień 2025
W drugiej połowie XVI wieku Cartagena przeżywała swój złoty okres. W tym czasie była jednym z najważniejszych portów na Karaibach i klejnotem w koronie Imperium Hiszpańskiego. Kolonizatorzy byli świadomi jej roli w regionie, dlatego też rozpoczęli proces budowania wokół niej potężnych murów obronnych. Jak się niebawem okazało, koncepcja była słuszna, choć mocno spóźniona. W pewien upalny lutowy poranek 1586 roku do portu w Cartagenie wpłynął Sir Francis Drake, jeden z najsłynniejszych piratów wszech czasów. Na polecenie królowej Elżbiety I zdobył miasto, a następnie przez blisko miesiąc systematycznie je plądrował. Kiedy już mu się znudziły hulanki i rozboje, odebrał od Hiszpanów sowity okup i odpłynął w siną dal ku dalszym przygodom.
Atak słynnego pirata przyniósł kilka długofalowych skutków, w tym też takich nieoczywistych. Przede wszystkim, Hiszpanie na poważnie wzięli się do roboty i solidnie rozbudowali obronę miasta, przekształcając je w małą twierdzę. Tym razem poszło im to na tyle dobrze, że blisko 400 lat później starówka Cartageny wraz z otaczającymi ją murami i fortecami zostało wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, jako jeden z 9 obiektów w całej Kolumbii. Tak więc w dłuższej perspektywie rozboje poczynione przez Sir Francisa Drake’a przyczyniły się do rozwoju turystyki w regionie, dając Kolumbijczykom miejsca pracy, a turystom 2 mojito w cenie 1. Zwabieni zarówno walorami miasta, jak i promocjami na drinki, na koniec naszej podróży również my dotarliśmy do Cartageny.
Cartagena - tropikalna perełka Kolumbii
Gwoli ścisłości wypada zacząć od tego, że pełna nazwa miasta brzmi Cartagena de Indias, co w wolnym tłumaczeniu oznacza mniej więcej “Kartagenę w Indiach”. Została założona przez Hiszpanów jako jedna z pierwszych osad w Nowym Świecie i jak to bywało w tamtym okresie, wzięła swoją nazwę od innej Cartageny, położonej gdzieś na południu Półwyspu Iberyjskiego. Przez kolejne kilkaset lat kolonia pokaźnie się rozrosła i stanowi dzisiaj trzecie największe miasto Kolumbii. I choć dopiero trzecia pod kątem wielkości, to dla wielu podróżnych stanowi numer jeden pod względem atrakcji i panującej w niej atmosfery.
Kilkaset lat historii miasta jest dobrze widocznych na ulicach Cartageny, pełnych kolonialnych zabytków. Większość z nich znajduje się wewnątrz pierwszego pierścienia murów, gdzie znajduje się też ścisła starówka. Tuż za nią rozciąga się jeszcze kolejny krąg umocnień oraz dawne nabrzeże portowe, które w praktyce wyznaczają granice występowania turystów. Podobno Cartagena szczyci się opinią najbezpieczniejszego spośród dużych kolumbijskich miast, ale nam podczas naszego pobytu zabrakło czasu i chęci, aby wybrać się do jakiejś mniej popularnej dzielnicy i sprawdzić to na własnej skórze. Za to na większości starówki czuliśmy się zaskakująco bezpiecznie nawet w nocy, co było miłą odmianą po dotychczasowych doświadczeniach z Bogoty i Medellin.
Nasz hotel mieścił się w dzielnicy Getsemeni, usytuowanej wewnątrz drugiego pierścienia murów. Paradoksalnie, pomimo swojej biblijno-bliskowschodniej nazwy, na jej terenie dominują raczej włoskie klimaty. Na każdym kroku pełno tu pizzerii albo innych knajp serwujących specjały bardziej odpowiadających wybrzeżu Morza Śródziemnego niż Karaibskiego. Miejscowi wyjątkowo upodobali sobie przy tym pizzę i każdą możliwą jej wariację, a lokalnym przysmakiem jest placuszek zawinięty w rożek i podawany z okienka niczym bliskowschodni fast-food. Włoskie akcenty są z kolei echem dawnej imigracji z tego kraju do Kolumbii, bo na przestrzeni wieków liczni Giuseppe i Vaffanculo chętnie osiedlali się na wybrzeżu, między innymi w Barranquili i Cartagenie.

Uliczki Cartageny są w miarę bezpieczne nawet po zmroku.



Brama do właściwej starówki, otoczonej pierwszym pierścieniem murów.

W Cartagenie znalazło się nawet miejsce na pomnik pewnego Polaka.

Gdzie są turyści, tam kwitnie też handel we wszystkich możliwych formach.

Cartagena to nie tylko starówka, ale też duże, nowoczesne miasto. Na ten kolumbijski Manhattan zabrakło nam jednak czasu.


Za niewielką opłata można sobie zrobić zdjęcie z Kolumbijkami w tradycyjnych strojach. Na fotkach wygląda to pewnie fajnie, ale chodzenie w tych sukienkach przy ponad 30-sto stopniowym upale jest pewnie niezbyt przyjemne.
Przez większość dnia zabytkowe uliczki miasta dosłownie kipią życiem. Pełna kolorów, historyczna architektura miasta przyciąga turystów i ich pieniądze, a wraz z nimi różnej maści przedsiębiorczych Kolumbijczyków. Na straganach można kupić tu wszystko, od owoców, poprzez obrazy po koszulki reprezentacji, co kilka kroków przed knajpami stoją naganiacze i zachęcają do ich odwiedzin, a drobni cwaniaczkowie oferują produkty spod lady, podlegające pod pokaźną liczbę paragrafów. Wszystko to przy obowiązkowym akompaniamencie krzyku, muzyki, klaksonów i ogólnego rozgardiaszu. Do tego całego obrazu dodać trzeba też kolejny lokalny koloryt, jakim są wszechobecni uliczni raperzy na zlecenie (i bez zlecenia zresztą też). Już wcześniej w Kolumbii spotkaliśmy się z tym fenomenem, ale nigdzie nie wydał nam się tak powszechny, jak w Cartagenie. Otóż każdego wieczora na żer wychodzą tu grupki osobliwe ubranych młodych ludzi, zwykle mniej więcej trzyosobowe, wyposażone w obowiązkowy zestaw nagłaśniający. Przechadzają się po zatłoczonych alejkach miasta, a na widok potencjalnie zamożnego gringo (czyli w zasadzie każdego) uruchamiają muzykę i ruszają do ataku. Wytypowany turysta zostaje celem improwizowanego rapu o bliżej niesprecyzowanej tematyce, wyśpiewywanego mieszanką hiszpańskiego i angielskiego, w zależności od kompetencji językowych muzyków. Podbudowana nagłą uwagą całej ulicy, a niekiedy też pochlebnymi strofami, ofiara raperów zazwyczaj chętnie godzi się na rolę mecenasa sztuki i przekazuje ulicznym artystom środki na dalszy samorozwój. Wspomniane zjawisko ma też swoje bardziej wysublimowane formy (choć nie mniej nachalne), bo Kolumbijczycy ganiają niekiedy też za gringos z gitarą i wyśpiewują im sklecone na kolanie serenady. Na niewtajemniczonych robi to spore wrażenie, ale po którymś takim spektaklu w ciągu godziny na sam widok domorosłych muzyków na wszelki wypadek skręcaliśmy gdzieś w boczną alejkę.
Wraz z przyjazdem na kolumbijskie wybrzeże zauważyliśmy też inny element tutejszej kultury. Mój hiszpański nie pozwala mi może na czytanie Cervantesa w oryginale, ale do tej pory na spokojnie wystarczał do w miarę swobodnej komunikacji. W nadmorskich regionach Kolumbii powszechny jest jednak dość silny miejscowy dialekt, przejawiający się zarówno w słownictwie, jak i w wymowie. W efekcie czułem się niekiedy tak, jakbym będąc obcokrajowcem po kilku latach nauki polskiego u profesora Miodka nagle wyjechał na Śląsk i na miejscu próbował dogadać się z hanysami. Widząc trudności w komunikacji, poprosiłem znajomego Wenezuelczyka o trochę slangowego słownika i od tej pory ochoczo go używałem. Wzbudzało to w miejscowych sporo radości, bo w efekcie nadal brzmiałem jak gringo, ale taki, co wyuczył się na blachę wszystkich „młodzieżowych słów roku”. Niekiedy udało się nam znaleźć wspólną nić porozumienia i wtedy Kolumbijczycy wykazywali duże zainteresowanie naszym krajem. Jak się szybko okazało, dosłownie każdy z nich znał kogoś, kto już wyjechał do Polski do pracy albo przynajmniej miał to w planach. Czasem zaskakiwało ich, że językiem urzędowym nie jest u nas hiszpański (albo przynajmniej angielski), ale ostatecznie wizja trudności komunikacyjnych w sumie nie bardzo ich martwiła.


Ładne uliczki starówki.


Zarówno kolumbijskie kanony urody, jak i budowa ciała miejscowych pań, zauważalnie odbiegają od europejskich standardów. Nawet manekiny wyglądają tu… odmiennie.


Kościół św. Trójcy w Getsemeni. Zdjęcie zrobione skoro świt, bo wieczorem pełno tu turystów, sprzedawców i różnego rodzaju artystów.

Podobno potarcie rzeźby Botero przynosi szczęście. Z jakiegoś powodu mało kto wybiera jednak łokcie modelki.

Cartagena była kiedyś jednym z najważniejszych portów w Ameryce. Dzisiaj historyczne nabrzeże służy głównie do obsługi turystów.



Żółte motyle, jeden z symboli „Stu lat samotności” Marqueza.


Getsemani pełne jest ulicznych artystów, którzy sprzedają swoje mniej lub bardziej udane dzieła.

Arepa, podstawa naszego żywienia w Kolumbii. Prawie zawsze smaczna, a tu w jakiejś wyjątkowo bogatej wersji.

Magiczne Encanto to też popularny motyw kolumbijskich graffiti.

Shakira jak żywa.


Jedna z imprezowych uliczek Cartageny, na której królują promocje w stylu „dwa drinki w cenie jednego”.
Wyspy Różańcowe - fasadowy raj
Kluczowym elementem naszego pobytu w Cartagenie (przynajmniej według opinii mojej żony) miał być wyjazd na bajecznie prezentujące się Islas del Rosario, czyli Wyspy Różańcowe. W ten sposób mieliśmy spędzić ostatnie 3 dni wyjazdu nad brzegiem morza i odpocząć po dotychczasowych trudach podróży. Wyspy Różańcowe na zdjęciach wyglądają zresztą jak tropikalny raj, w którym w komfortowych warunkach można nacieszyć się czystym, karaibskim morzem. Innymi słowy – oczekiwania były spore.
Cała podróż zaczęła się całkiem luksusowo (czytaj: drogo). Jak to bywa z wyspami, dostać się na nie można wyłącznie drogą morską. Problem w tym, że z Cartageny nie kursuje tam żaden transport publiczny, więc skorzystać trzeba albo z zorganizowanych wycieczek albo z mniej lub bardziej prywatnej łódki. Dzięki poradom naszego hotelu skorzystaliśmy z tego drugiego rozwiązania po promocyjnej cenie, ale i tak godzinny rejs motorówką kosztował nas mniej więcej tyle, co niektóre z wcześniejszych biletów lotniczych pomiędzy miastami w Kolumbii. Koniec końców dopłynęliśmy w końcu na Isla Grande, największą z archipelagu Wysp Różańcowych. W pierwszej kolejności nasza motorówka podwiozła drugą grupę podróżnych pod przystań ich kurortu, a moja żona wzdychała z zachwytu nad piaszczystą, złocistą plażą hotelową. Kiedy jakieś 10 minut później przybijaliśmy za to do brzegu pod naszym zakwaterowaniem, okrzyki zachwytu niepokojąco ucichły. Nasza plaża okazała się być nieporównywalnie mniej spektakularna od ujrzanej niedawno konkurencji, a w powietrzu czuć było zapach tuszu pod sporządzonym pozwem rozwodowym. Nawet widok położonego nad samym morzem hotelu nie pomógł morowym nastrojom, a gwoździem do trumny była już informacja, że na zwolnienie pokoju musimy poczekać jeszcze kilka godzin. Widząc powagę sytuacji, zdecydowaliśmy się rozwiązać problem jak dorośli ludzie i poszliśmy go rozchodzić.
Wzbudziło to trochę konsternacji wśród obsługi obiektu, bo na taki obrót spraw najwidoczniej nie byli gotowi. Już samo znalezienie furtki prowadzącej poza teren hotelu okazało się skomplikowane, a uzyskanie jakichkolwiek porad co do kierunku potencjalnego zwiedzania graniczyło z cudem. Dość szybko okazało się dlaczego, bo wraz z przejściem 50 metrów od morza cofnęliśmy się jednocześnie jakieś 500 lat w rozwoju ludzkości. O ile widok hotelu od strony morza robił bajkowe wrażenie, tak teren poza nim był po drugiej stronie skali doznań estetycznych. Zaraz za ogrodzeniem hotelu stała lepianka, której mieszkańcy palili ognisko w metalowej beczce i raczej nie sprawiali wrażenia beneficjentów sieci wodociągowej. Kilka kroków dalej drogę przecięła nam też wataha bezdomnych psów, która na nasze szczęście tym razem nie uznała nas za godnych swojej uwagi. Na dodatek sporą część terenu Isla Grande pokrywają bagna, na których roi się od komarów, a wszędzie walają się śmieci, ściągające tu jeszcze stada much. Oczywiście, na całej wyspie nie uświadczymy nigdzie chodników albo nawet cienia asfaltu, więc korzystać trzeba z wydeptanych pomiędzy moczarami ścieżek, prowadzących Bóg wie dokąd. Na pomoc Google Maps w wytyczeniu trasy nie było co liczyć, więc ruszyliśmy z grubsza w kierunku wskazanym nam wcześniej przez recepcjonistkę i resztki własnego rozsądku.
Metodą prób i błędów trafiliśmy w końcu na dziką plażę o wdzięcznej nazwie La Playita. W zasadzie wstęp na nią był wolny, ale przecież szkoda, żeby taka ładna atrakcja nie przynosiła pożytku okolicznym mieszkańcom. Pilnował jej więc młody Kolumbijczyk, który rezolutnie poinformował nas, że byłoby mu niezmiernie miło, gdybyśmy zechcieli może kupić od niego coś do picia podczas pobytu na plaży. Chcąc mu zrobić wspomnianą przyjemność, a raczej w zasadzie to chcąc uniknąć sprawienia mu nieprzyjemności, wzięliśmy sobie horrendalnie przepłacone piwo i wodę z kokosa. Przedsiębiorczy młodzieniec z miejsca stał się naszym przyjacielem i oczywiście powiedział nam, że połowa jego rodziny planuje wyjechać do Polski do pracy. Zabezpieczając sojuszem polsko-kolumbijskim nasze dalsze bytowanie na plaży, mogliśmy spokojnie zostawić na brzegu rzeczy i spróbować trochę snorkelingu. W końcu 3 tygodnie noszenia na plecach maski zabranej z Polski się opłaciły, bo krystaliczne morze wokół Isla Grande pełne jest podwodnego życia. W niektórych miejscach można też znaleźć rafę koralową, więc przynajmniej w ten sposób udało się podnieść morale naszej drużyny po nie do końca trafionym wyborze hotelu.
Zadowolony z siebie ułożyłem się w końcu na leżaku, a moja żona poszła popływać. Zeszło się jej dłuższą chwilę, więc w pewnym momencie zacząłem się nawet lekko niepokoić. Jak się okazało, całkiem słusznie. Wróciła w końcu na plażę, dysząc ciężko i ewidentnie mało zadowolona z kąpieli. Spokojnie morze okazało się bowiem dużo bardziej zdradzieckie, bo płynąc leniwie pomiędzy dwoma wysepkami trafiła na jakiś prąd morski, który zaczął spychać ją na otwarte morze. Najadła się trochę strachu, ale ostatecznie po jakimś czasie udało się jej przybić do najbliższego brzegu. Całe szczęście, moja żona nie opuszczała w dzieciństwie nauki pływania, bo gdyby trafiło na mnie, to nasza podróż poślubna skończyłaby się co najmniej niezręcznie.
Na jakiś czas mieliśmy już dosyć morskich przygód, więc z braku lepszego zajęcia wzięliśmy się za badanie okolicznego suchego lądu. Tuż obok plaży znajdował się bowiem dość duży, opuszczony budynek, który mocno odróżniał się od pobliskich, delikatnie mówiąc, prowizorycznych zabudowań. Nie powiem, zdziwiliśmy się trochę po sprawdzeniu go na Google Maps, bo wspomniana ruina została tam oznaczona jako „Casa Grande de Pablo Escobar”. Oznaczenie to najprawdopodobniej jest jednak mylące, bo podobno wakacyjna rezydencja najsłynniejszego narco znajduje się na innej wyspie, ale opuszczona hacjenda należała pewnie do jakiegoś innego przedsiębiorcy z tej samej branży. Tak czy inaczej, budynek był ogrodzony, a mając w pamięci niedawne niedoszłe utopienie, odpuściliśmy sobie forsowanie zabezpieczeń i szukanie wrażeń w dawnym domu handlarza narkotyków.
Wracając z plaży ruszyliśmy za to w kierunku jedynej wioski na wyspie, gdzie podobno znajdują się jakieś zalążki cywilizacji. Klucząc po wydeptanych wśród bagien ścieżek, dotarliśmy w końcu do Orika, nazywanego też po prostu El Pueblito. Wioska okazała się zbiorem kilkudziesięciu mniej lub bardziej solidnych lepianek (głównie mniej), przeciętych kilkoma piaszczystymi uliczkami. W El Pueblito znalazły się za to dwa sklepy o zgoła odmiennym poziomie –w pierwszym sprzedawano podpaski na sztuki, a w drugim była klimatyzacja i można było nawet płacić kartą. Ten bardziej elegancki znajdował się zresztą tuż przy głównym placu, na którym znajdowała się jakaś kapliczka i boisko do piłki nożnej. Jego stan odbiegał zauważalnie od standardów FIFA (technicznych, bo moralne to inna para kaloszy), gdyż murawa pozbawiona była nawet mglistych wspomnień o trawie, a biegający po niej chłopcy mieli łącznie nawet mniej butów, niż piłek. W okolic udało nam się też znaleźć jedną restaurację, a w zasadzie to lokal serwujący jedzenie. Można powiedzieć, że menu w nim było mocno sezonowe, bo posiłki należało ustalić ze słusznych rozmiarów starszą Kolumbijką, występującą tu w roli kucharki, kelnerki i zapewne również właścicielki. Jedzenie okazało się przy tym zaskakująco dobre, choć niezbyt tanie, jeśli brać pod uwagę warunki lokalowe. Dalsze zwiedzanie El Pueblito mijało się jednak z celem, bo robiło się już późno, a niektóre zaułki niespecjalnie zachęcały do odwiedzin. Wróciliśmy więc w końcu do hotelu, a resztę wieczoru spędziliśmy czytając książki i grając w makao.

Ładny, luksusowy kurort. Nie nasz, oczywiście.

Hamak i książka to najlepszy sposób na zakończenie dnia.

A tu jeden z imprezowych hoteli. Z jakiegoś powodu króluje tu symbol Buddy.

Zachody słońca na Karaibach mogą się podobać.

Jeden z kilku sklepików na Isla Grande. Jeśli dobrze rozumiem, przedstawia Kolumbijczyka łowiącego rekina na haczyk.

Morze wokół Wysp Różańcowych jest czyste i pełne podwodnego życia.

A tu jakieś turystyczne piekło, do którego na chwilę zawitaliśmy. Zamknięty basen, drinki z kajaka i dudniąca muzyka. Są lepsze miejsce na spędzenie urlopu.

Interior wygląda mało zachęcająco.

Orika, czyli El Pueblito. Na każdym kroku pełno tu bezdomnych psów.

Główna ulica El Pueblito.

Miejscowe boisko, centralny punkt wioski.


Nawet tutaj znalazł się znak z nazwą miejscowości.

Niektóre domy mogły powstać bez udziału inspektora budowlanego.
Następnego dnia postanowiliśmy ruszyć na dalsze zwiedzanie wyspy. O ile interior mieliśmy już jako-tako zbadany, tak od strony morza widzieliśmy jej tylko tyle, co dojrzeliśmy podczas podróży motorówką. Nasz hotel w ogłoszeniu chwalił się tym, że posiada na wynajem kajaki, więc zaczęliśmy się za nimi rozglądać, ku zmartwieniu całej obsługi. Okazało się, że kajaki to w zasadzie kajak sztuk jeden, ale za to dwuosobowy. Problem w tym, że zniknął gdzieś rano, bo prawdopodobnie któryś z pracowników popłynął nim kupić langusty, ale tak na pewno to nie wiadomo i trzeba się dowiadywać. W oczekiwaniu na powrót kajaka, pracownika hotelu lub langust (albo nawet wszystkich trzech razem) zeszliśmy na naszą symboliczną plażę. Na miejscu okazało się, że hotel nie był jednak takim złym wyborem, bo faktycznie miejsca na brzegu było niewiele, ale za to kilka metrów od niego znajdowała się spora rafa koralowa, która wyrosła na zatopionych w morzu betonowych konstrukcjach. Po jakimś czasie pod przystanią pojawił się też zaginiony kajak, lecz bez żadnych utensyliów. Ostatecznie poszukiwanie wioseł zakończyło się sukcesem, chociaż raczej połowicznym. W zasadzie udało nam się znaleźć jedno wiosło, natomiast drugie albo nigdy nie istniało albo je diabeł ogonem przykrył. Skłaniam się ku tej pierwszej teorii, bo po jakimś czasie Kolumbijczyk z obsługi wyciągnął z krzaków coś, co przy odrobinie wyrozumiałości można by nazwać wiosłem, tyle tylko, że najprawdopodobniej posługiwał się nim jeszcze Sir Francis Drake i to raczej w trakcie jakiejś wyjątkowo brutalnie przegranej bitwy. Pro forma zapytałem się jeszcze o kamizelki, ale widok zrezygnowania w oczach mojego rozmówcy wystarczył mi za odpowiedź, więc podziękowaliśmy za nasz okręt z demobilu i ruszyliśmy na wodę.
Faktycznie, od strony morza Isla Grande prezentowała się naprawdę rajsko. Czysta woda, zadbane fasady hoteli, piaszczyste plaże, gęsta, tropikalna roślinność – widoczki jak z obraza. Minęliśmy kilka kurortów, w których zwiezieni rano łódką turyści imprezowali w rytm głośnej muzyki i pili drinki serwowane im prosto z pływającego baru. Swoją drogą ciekawe, jak wielu z nich ruszyło później poza granice ośrodka i przeżyło podobne zdziwienie do nas. Wydawało nam się jednak, że spora część hoteli pozostawała zamknięta, jakby tutejsza turystyka najlepsze lata miała mimo wszystko za sobą. Płynąc powoli kajakiem o jednym wiośle udało nam się w końcu opłynąć mniej więcej połowę wyspy. Dalsza podróż byłaby ryzykowna, bo wymagała chwilowego wypłynięcia na otwarte morze, czego biorąc pod uwagę mocno niepełne wyposażenie i wczorajszą przygodę z prądami morskimi, wolałem raczej nie ryzykować. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się też na owej piaszczystej plaży, na której pierwszego dnia wysiedli inni podróżni. Brzeg faktycznie wyglądał tam bardzo ładnie, ale za to w wodzie nie było nawet śladu rafy i rybek, więc w ogólnym rozrachunku zostałem moralnym zwycięzcą sporu o wybór hotelu.
Po powrocie na ląd gdzieś w okolicach obiadu przyczepił się do nas bezpański kundelek. Kilka kawałków ryby później został już naszym towarzyszem na śmierć i życie, a my zaocznie ochrzciliśmy go Sępem. Kiedy poszliśmy później do El Pueblito po jakieś zakupy, Sęp postanowił towarzyszyć nam w tej podróży. Był to błąd całej naszej trójki, bo napotkana poprzedniego dnia sfora psów dostała na jego widok prawdziwej furii. Nasz nowy kolega może i darzył nas pewną sympatią, ale najwyraźniej nie zamierzał za nową przyjaźń ryzykować życia, więc bohatersko schował się za naszymi nogami. Ostatecznie skończyło się tylko na sporej dawce warczenia i szczerzenia zębów, a my przy pierwszej sposobności wykonaliśmy taktyczny odwrót. Na wszelki wypadek po przybyciu do El Pueblito Sęp powtórzył cały manewr jeszcze dwa razy, doprowadzając do szału chyba wszystkie bezpańskie psy w okolicy. Aby ograniczyć przewagę liczebną przeciwnika, wracając do hotelu udało nam się podłączyć pod grupkę miejscowych, którzy akurat szli w tym samym kierunku. Kilka kroków przed nami szła między innymi dziewczynka w wieku szkolnym, ubrana w wytarty mundurek. Uczennica najprawdopodobniej nie przejęłaby się nawet atakiem jaguara, bo przez większość drogi wpatrywała się w ekran smartfona wielkości jej głowy i oglądała sobie na nim ładnych i bogatych ludzi. W pewnym momencie skręciła do jednej z wielu lepianek i tyle ją widzieliśmy. Nie za bardzo nawet potrafię wyobrazić sobie, co myśli o świecie kilkunastoletnia dziewczynka, której rzeczywistość tak bardzo nie odpowiada treściom wyświetlanym na jej telefonie. W sumie być może w jej sytuacji też wolałbym patrzeć się w ekran.
Ostatniego dnia na wyspie niewiele pozostało nam już do roboty. W końcu przestaliśmy też zawracać głowę obsłudze i zajęliśmy się obserwowaniem morza z poziomu leżaka. Na szczęście trochę po południu przypłynęła do przystani nasza łódka, którą mieliśmy ruszyć w drogę powrotną do Cartageny. Tym samym pożegnaliśmy Sępa i Wyspy Różańcowe, a w zasadzie znajdujące się na nich zupełnie odmienne dwa światy.

Sęp, nasz tymczasowy utrzymanek.

Zrujnowana letnia rezydencja któregoś z narcos.

Na podwórku znaleźliśmy ciekawy wzorek. Być może nie tylko Argentyna była celem wzmożonej emigracji po II Wojnie Światowej.


Piaszczysta plaża, która wzbudziła tyle zazdrości u mojej żony. Na szczęście, nie było tu żadnych rybek, więc w ogólnym rozrachunku nasz hotel miał nad nią jakąś przewagę.

Podobno w okolicznych lasach można spotkać szopy pracze, ale żaden nie zareagował na nasze wołania. Inna sprawa, że nie bardzo wiem, jak woła się do szopów.

Ale za to spotkaliśmy pelikana.

Menu przed knajpą służy bardziej jako sposób na rozpoczęcie rozmowy. O dostępne pozycje i tak trzeba się dopytywać u obsługi.

Natknęliśmy się też na kilka innych lokali, ale większość z nich była akurat zamknięta.

Cartagena – epilog
Na sam koniec wyjazdu pozostało nam jeszcze zaopatrzyć się we wszystkie możliwe pamiątki i produkty, które chcielibyśmy przywieźć do kraju z Kolumbii. Ku naszemu zdziwieniu, zostało nam zaskakująco sporo gotówki. Wydanie jej okazało się dla mnie sporym problemem, bo życie przyzwyczaiło mnie raczej do oszczędnego dysponowania środkami lub też – jak to określa moja żona – do niemiłosiernego dziadowania. Luzując nasze ograniczenia budżetowe, udało nam się poznać jeszcze trochę życia nocnego Cartageny i skorzystać w końcu z promocji na mojito. Korzystając też z wcześniejszych wygranych w makao, mogłem wypłacić swoją nagrodę i zamówić po kieliszku rumu. Było to pyszne zwieńczenie całego wyjazdu, a ja po cichu obiecałem sobie, że jak życie pozwoli, to jeszcze spróbuję kiedyś któregoś z kolumbijskich Dictadorów na okrągłe urodziny. Być może nawet w Kolumbii.