Wietnam - cz. 1
listopad 2022
Niesamowite, jak wiele w naszym życiu zależy od oczekiwań. Oczekujemy śnieżnych Świąt i tony prezentów, a dostajemy grypę i rekordowy rachunek za gaz. Nie to, żeby choroby i opłaty były do uniknięcia, bo jak mawiał pewien znawca życia – napijesz się, naćpiesz, a wypadek i tak by się zdarzył. Przy wysokich oczekiwaniach łatwiej jednak o rozczarowanie i wtedy nawet najcieplejsze gacie z Cotton World pod choinką nie sprawią nam radości. Jest więc coś rozsądnego w twierdzeniu, że w życiu warto spodziewać się najgorszego, bo w takiej sytuacji można się co najwyżej miło rozczarować. Trzymając się tej myśli, szykowałem się do wyjazdu do Wietnamu.
Wietnam - przygotowania
Z powyższego powodu przed wyjazdem do Wietnamu przygotowywałem się jak nigdy w życiu. Relacje znajomych z wyjazdu do tego kraju były mocno sprzeczne – jedni zachwalali doskonałe jedzenie, a innych okradziono z całej elektroniki. Nasze wrażenia plasują się gdzieś pośrodku, bo nikt nam niczego nie ukradł, ale w sumie w jedzeniu też się nie zakochałem.
Kwestia kradzieży elektroniki pojawiała się w opowieściach znajomych na tyle często, że postanowiliśmy uznać ją za w miarę realne zagrożenie. Modus operandi sprawców nie brzmiał przy tym zbyt skomplikowanie, bo polegał głównie na wyszarpnięciu telefonu z rąk zagubionego turysty i szybkiej ucieczce na skuterze w kierunku zachodzącego słońca. W niektórych podaniach całemu zdarzeniu towarzyszyło jeszcze opcjonalne “jeb” czymś bardzo ciężkim w głowę zdziwionego podróżnego, aby od razu zniechęcić go do prób stawiania oporu albo innych negocjacji. Nieszczególnie chciałbym zostać pozbawiony telefonu, zwłaszcza służbowego, bo bardzo lubię na urlopie odbierać telefony z pracy. Na wszelki wypadek wraz z moją partnerką wyposażyliśmy się więc w idiotycznie wyglądające linki do telefonów, które przywiązaliśmy sobie do szlufek spodni. Na szczęście, podczas całego pobytu ani razu nie spotkaliśmy się z lokalnym półświatkiem, ale dzięki wspomnianej lince nigdy nie miałem też problemu ze znalezieniem swojego telefonu.
Przed wyjazdem zachęcam też do uzupełnienia książeczki szczepień, bo w Wietnamie występuje kilka chorób, które w kraju nad Wisłą nie cieszą się wielką popularnością. Oczywiście, wszystkim potencjalnym antyszczepionkowcom życzę dużo zdrowia i pogody ducha. Może się przydać, jeśli zmuszeni będziecie do leczenia duru brzusznego albo któregoś WZW gdzieś na wietnamskiej prowincji. Takie wydarzenie zapewne w dłuższej perspektywie wzmacnia układ odpornościowy i siłę charakteru, ale jakoś nie bardzo chciałem je testować na sobie.
Musimy też przygotować się na fakt, że miejscowa waluta również nie ułatwi nam wyjazdu. Wietnamski dong jest jedną z najsłabszych walut na świecie, co pociąga za sobą kilka konsekwencji. Po pierwsze, każdy turysta przyjeżdżający do Wietnamu praktycznie od razu zostaje milionerem. Dobry nastrój trochę jednak upada, kiedy uświadomimy sobie, że wspomniany milion dongów posiada wartość nabywczą odpowiadającą – mniej więcej – 200 zł. Kurs wymiany to jednak tylko jeden problem, a bardziej problematyczny jest sam fakt nabycia wietnamskich dongów po racjonalnym kursie. O ile jednak żyjecie w Polsce, to powinniście być uodpornieni na to szczególne wrażenie, że na każdym kroku ktoś próbuje zedrzeć z was ostatni grosz. Ze wszystkim można sobie jednak poradzić, a informacje i porady dotyczące praktycznych aspektów wyjazdu, cen i pomysłów na okiełznanie miejscowej waluty zawarłem w osobnym wpisie pod tym adresem.
Krótki pobyt w Dubaju
Żadne linie lotnicze nie oferują obecnie bezpośrednich połączeń do Wietnamu, więc podróżni tak czy siak muszą odbyć przynajmniej jedną przesiadkę. My lecieliśmy Emiratami, dlatego też w tamtą stronę wypadł nam nocny, ponad 10-godzinny postój w Dubaju. W tej sytuacji mieliśmy do wyboru albo przespać noc na lotnisku i w miarę funkcjonować, albo ruszyć do centrum miasta na nocne zwiedzanie. Po chwili zastanowienia zdecydowaliśmy się na drugą opcję, chociaż mieliśmy poważne podejrzenie, że po powrocie padniemy na twarz i umrzemy ze zmęczenia. Na szczęście nie było tak źle, bo po prostu padliśmy na twarz i tylko prawie umarliśmy ze zmęczenia.
Jak Bóg da, a inflacja pozwoli, poświęcę jeszcze Emiratom kiedyś osobny wyjazd i artykuł. Póki co Dubaj zachęcił nas do powrotu tym, że ceny podstawowych produktów spożywczych w sklepach były… niższe, niż w Polsce. Za butelkę dużej wody na lotnisku zapłaciliśmy ok. 4 zł, co na standardy takiego Modlina jest kwotą niewystarczającą nawet na jednego Snickersa. Tym samym kolejny raz z dumą potwierdziliśmy, że cenowo dogoniliśmy (a często nawet przegoniliśmy) kraje Pierwszego Świata Premium+. Pełni dumy z rozwijającej się polskiej gospodarki i lekko niewyspani wtoczyliśmy się na pokład samolotu lecącego do Ho Chi Minh.
Dubaj jak z pocztówki, czyli Burdż Khalifa.
Emiraty nie znają pojęcia kryzysu energetycznego.
Ho Chi Minh
Po wyjściu z lotniska w Ho Chi Minh (nazywanym również Sajgonem, ale o tym za chwilę) od razu uderzyła nas fala gorącego i wilgotnego powietrza. Płynąc przez nią dotarliśmy po chwili do miejskiego autobusiku, który jak na oficjalny środek transportu publicznego w 9-milionowym mieście był zaskakująco malutki. W jakiś sposób jednak znalazło się w nim miejsce dla nas i naszych bagaży, a pojazd po załadowaniu kompletu pasażerów włączył się w szalony wietnamski ruch uliczny. Po raz kolejny pomyślałem wtedy, że nigdy nie uda mi się pogodzić z powszechnym w całej Azji nonszalanckim podejściem do przepisów kodeksu drogowego. Wietnamczycy zdają się przy tym być wyjątkowo kreatywni w korzystaniu ze wszystkich środków transportu, przesuwając granice dopuszczalnych zachowań na drodze do absolutnego maksimum.
Zwykłe przechodzenie przez ulicę przez pierwszy tydzień w Wietnamie przysparza więcej emocji, niż kilka finałów “Tańca z Gwiazdami” razem wziętych. Przede wszystkim trzeba zacząć od tego, że Wietnamczycy korzystają przede wszystkim ze skuterów, a tutejsze miasta są znacznie bardziej zatłoczone, niż te w Europie. Na start daje nam to większą liczbę obiektów, które trzeba wziąć pod uwagę przy dowolnym manewrze na ulicy. Po drugie, w Wietnamie pojęcie pasa i kierunku ruchu są traktowane jako nowomodne wymysły, a kwestia zatrzymywania się na czerwonym świetle traktowana jest tu zupełnie dobrowolnie. Co do zasady obowiązuje tutaj ruch prawostronny, ale miejscowi nie są specjalnymi ortodoksami, jeśli chodzi o kwestię przepisów. W efekcie większość pojazdów zazwyczaj stosuje się do jazdy po prawej stronie, ale nie dotyczy to samego skraju ulicy, czyli takiego 1,5 metrowego pasa “ziemi niczyjej”. Jeśli z jakiegoś powodu Wietnamczyk uzna, że bardziej podoba mu się jazda pod prąd na jakimś odcinku, to po prostu będzie grzecznie trzymać się tego fragmentu jezdni. Jednocześnie przy skręcaniu najwyraźniej nie obowiązuje tu reguła ustąpienia pierwszeństwa pojazdom lub pieszym, którzy w teorii posiadają obecnie zielone światło. Wszystko to wzięte razem powoduje, że przy zwykłym przechodzeniu przez ulicę w każdym jej punkcie może na nas wpaść rozpędzony skuter jadący z lewej, prawej, na wprost, od tyłu i po dowolnym skosie. Należy też pamiętać, że skuterzystów są setki, a każdy z nich porusza się po sobie tylko znanej trajektorii. Zapanowanie nad tym chaosem w roli pieszego jest zupełnie niemożliwe, więc pozostaje nam tylko desperackie wkroczenie w morze jadących skuterów i modlenie się, aby przynajmniej część kierowców nie patrzyła obecnie w ekran smartfona.
Większość Europejczyków patrzy na azjatyckie ulice z niedowierzaniem i zadaje sobie pytanie – “jakim cudem nie dochodzi tu co chwilę do wypadków?” Otóż odpowiedź na to pytanie jest zaskakująco prosta – oczywiście, że dochodzi, ale nikt nie zajmuje sobie nimi specjalnie głowy. Ruch drogowy w Wietnamie spokojnie zasługuje na osobną rozprawę doktorską z zakresu fizyki albo sportów ekstremalnych, chociaż posiada jeden niezaprzeczalny plus – w tutejszych miastach nie uświadczymy typowych korków drogowych. Po prostu podczas zielonego światła przetacza się przez jezdnię małe tsunami skuterów, a jego fala kończy się wraz z przejechaniem ostatniego pojazdu. Ma to pewien sens w rejonie świata, w którym obecność kilku milionowej metropolii nie jest niczym szczególnym. Wietnamskie miasta nie są przy tym w ogóle przystosowane do ruchu pieszego, bo wszystkie chodniki są w całości zawłaszczone na miejsca parkingowe skuterów. Jednośladowe szaleństwo przyjmuje niekiedy też chorobliwe formy, ponieważ wielu młodych Wietnamczyków … prawie w ogóle nie porusza się pieszo, przechodząc dziennie ok. 600 kroków. Takie nasycenie miast pojazdami spalinowymi sprawia również, że w porównaniu z Ho Chi Minh, powietrze w Krakowie pachnie prawie jak w górskim uzdrowisku.
Wietnamczycy naprawdę lubią siedzieć w knajpach i żłopać piwo. W zasadzie czuję się Wietnamczykiem.
Jednej nocy w Ho Chi Minh trafiliśmy na jakiś lokalny odpowiednik gali “Viva Najpiękniejsi”. Niestety, nie zostaliśmy zaproszeni.
Co jakiś czas z plakatów spoglądają na nas uśmiechnięci komuniści.
Tak wygląda przechodzenie przez bardzo spokojną ulicę…
… a tak przez nieco bardziej ruchliwą.
Wbrew miejscowym zwyczajom, po wyjściu z autobusu ruszyliśmy pieszo w kierunku naszego hotelu. W przystosowaniu się do nowych warunków zbawienne były wspomniane wcześniej niskie oczekiwania, bo zasłyszane do tej pory historie przedstawiały Sajgon jako chaos w najczystszej postaci, dodatkowo podlany ruchem ulicznym rodem z najruchliwszych regionów piekła. Dokładnie tak zresztą było, przy czym w mojej wyobraźni po przyjeździe mieliśmy zostać okradzeni, pogryzieni przez kobrę i przynajmniej dwa razy przejechani przez skuter, niekoniecznie w tej kolejności. Rzeczywistość rysowała się więc całkiem nieźle, a po chwili marszu dotarliśmy w jednym kawałku do hotelu. Głodni wrażeń i nieco bardziej przyziemnych produktów, wybraliśmy się jeszcze na nocne zwiedzanie miasta.
Podczas całego wyjazdu trzykrotnie nocowaliśmy w Ho Chi Minh i za każdym razem uświadamialiśmy sobie, że to miasto nigdy nie śpi. Wietnamczycy uwielbiają spędzać wieczory w knajpach, przy czym samo pojęcie knajpy jest tu mocno pojemne. Eleganckie restauracje na wzór europejski są w Wietnamie częstym widokiem, ale najbardziej oblegane są malutkie lokale, które po zmroku przejmują na własność całą szerokość chodnika, a czasem i spory kawałek ulicy. Do powstania takiej knajpy wystarczą wyłącznie niskie, plastikowe krzesełka, kilka stolików i kuchnio-wózek, serwujący potrawy o bliżej nieokreślonym składzie. Wspomniany zestaw stanowi solidną podstawę do spędzenia w nim długich godzin, racząc się piwem Sajgon i głośno rozmawiając o wszystkich sprawach, które pod wpływem kolejnych kufli wydają się niezwykle ważne do obgadania. Lokalny styl biesiady waha się przy tym od casualowego siedzenia przy stoliku i darcia mordy, po całe ulice przeznaczone wyłącznie na wściekłe imprezy. Na jedną z nich (koordynaty dla ciekawskich dostępne tutaj) trafiliśmy naszej ostatniej nocy w Wietnamie i było to godne pożegnanie z azjatyckim chaosem. W zmiennych proporcjach znajdowały się na niej uliczne kluby z tancerkami na rurach, muzyka o głośności przekraczającej wszelkie normy BHP, morze ludzi z całego świata, znudzone prostytutki, piwo po 30 zł i miejscowi żebracy o ciałach zdeformowanych amerykańskim Agent Orange. Może i lepiej, że dotarliśmy tam dopiero na koniec naszej wietnamskiej przygody, bo pierwszego dnia prawdopodobnie umarłbym na oczopląs.
Za dnia miasto wyglądało już trochę spokojniej, więc wybraliśmy się na nieporadne zwiedzanie Ho Chi Minh. Tu w zasadzie należy się odrobina wyjaśnienia, bo jeśli jakimś cudem uczyliście się geografi przed 1976 rokiem i od tego czasu niechętnie zaglądaliście do atlasów, to przytoczona nazwa może wam niewiele mówić. Do starszej publiki bardziej powinna przemawiać określenie Sajgon, pod którą aglomeracja była znana do triumfu wietnamskich komunistów w wojnie domowej. Po zwycięstwie Wietnamczyków z Północy, nowe władze postanowiły kontynuować starą i piękną tradycję przemianowania miast ku czci przywódców proletariatu. Oczywiście, opinia samych mieszkańców nie była w tej sprawie szczególnie istotna. W ten sposób Sajgon stał się Ho Chi Minhem, mniej więcej na tej samej zasadzie, na jakiej Katowice przez jakiś czas nosiły dumną nazwę Stalingrodu. Sam wujek Ho nie dożył jednak tej podniosłej chwili, bo zmarł kilka lat przed zakończeniem wojny. Co ciekawe, obecnie nazwę Sajgon nosi wyłącznie Pierwsza Dzielnica Ho Chi Minh, stanowiąca historyczne centrum miasta.
Architektura miasta jest równie burzliwa, co i losy Ho Chi Minh. Betonowy socrealizm, francuski kolonializm, szklane korpo-wieżowce, buddyjskie pagody i zwykły syf zdają się być najpopularniejszymi stylami budowlanymi. Co kilka kroków o komunistycznej przeszłości (i teraźniejszości) kraju przypominają czerwone flagi z żółtą gwiazdą, przedstawiane niekiedy w towarzystwie sierpów, młotów albo granatników przeciwpancernych. Oczywiście, wszystko dodatkowo ozdobione hasłami wzywającymi do wyrabiania norm w zakładach pracy i walki za proletariacką przyszłość kraju. Z polskiego punktu widzenia cały ten siermiężny socrealizm to trochę jak wizyta u cioci, która od która od kilku dekad nadal powstrzymuje się od wyrzucenia gustownej meblościanki. Obecny system polityczny Wietnamu jest przy tym komunistyczny głównie z nazwy, bo w rzeczywistości na każdym kroku kwitnie większa lub mniejsza przedsiębiorczość. Na ulicy bez problemu zamówimy taksówkę z aplikacji, młodzież spędza czas oglądając głównie TikToki, a w centrach miast pełno jest luksusowych butików. W rzeczywistości władza inspiruje się raczej Gomułkowskim “władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy”, niż przemyśleniami Marksa i Engelsa. Trudno jednak wieszczyć przy tym upadek reżimu, bo Wietnam ma za miedzą Chiny, które z komunizmu uczyniły moralną podstawę swojego ustroju. Z drugiej strony – przy wszystkich różnicach położenia – podobnego sąsiada miała kiedyś Polska Ludowa… Póki co jednak w Ho Chi Minh nadal stoi okazały pomnik Lenina, pod którym miejscowe dzieciaki grają w piłkę.
Przy zamawianiu jedzenia trzeba uważać. Tu akurat sprzedawca serwuje żaby smażone na głębokim tłuszczu.
Sajgonki w Sajgonie, czyli danie obowiązkowe. Do tego dwa towarzyskie tygrysy.
Portret wujka Ho znajdziemy w każdym budynku użyteczności publicznej.
Skomplikowana historia kraju znajduje odzwierciedlenie też w innych zabytkach miasta. W samym centrum znajduje się kilka okazałych budynków z czasów francuskiej kolonizacji, których styl mocno wyróżnia się wśród buddyjskich pagód. Tuż obok okazałego gmachu poczty znajdziemy nawet katolicką katedrę Notre Dame. Podczas naszej wizyty była poddawana renowacji, więc obejrzeliśmy przede wszystkim całkiem eleganckie rusztowanie, ale i tak przyciągała rzesze turystów. Przy całej “francuskości” centrum nie da się zapomnieć jednak o komunistycznej teraźniejszości, bo dawny ratusz pełni obecnie rolę Pałacu Ludowego, a na głównej alei przechodniów pozdrawia z cokołu marmurowy Ho Chi Minh.
Warte odwiedzenia jest też Muzeum Pozostałości Wojny, przedstawiające historię wietnamskiej wojny domowej. Nie jest to najweselsza wystawa, ale pozwala spojrzeć na cały konflikt z trochę innej perspektywy, niż pokazano to w kilku filmach wojennych z Hollywood. Triumf nad USA to w końcu dla wietnamskich komunistów powód do dumy, stąd też na dziedzińcu muzeum można zwiedzić kolekcję pozostawionego amerykańskiego sprzętu wojskowego. Dalej nie zabrakło też informacji o zbrodniach wojennych popełnianych przez “najeźdźców zza Oceanu” oraz o wsparciu całego wolnego świata dla broniących się Wietnamczyków. Zgrabnie przemilczano przy tym informację, że wolny świat ograniczał się przede wszystkim do Bloku Wschodniego, a przeciwnikami komunistów byli też Wietnamczycy z południa. W wietnamskiej historiografii nie ma miejsca na subtelne wątpliwości moralne.
Szczególnie przerażająca jest wystawa dotycząca osławionego Agent Orange. Wspomniana substancja to nic innego, jak przeraźliwe toksyczny środek niszczący wszelką roślinność. Podczas wojny kreatywni Amerykanie wpadli na pomysł zrzucenia na Wietnam blisko 45 milionów litrów tej mieszanki celem wygonienia z kryjówek w dżungli wojsk przeciwnika. Dżungli to nie wyniszczyło, wojny USA też nie wygrało, natomiast skutki akcji widoczne są do dzisiaj. Agent Orange utrzymuje się w środowisku przez dziesiątki lat, a kontakt z nim powoduje u ludzi m.in. przerażające deformacje płodu. Wojna zakończyła się już dekady temu, natomiast w Wietnamie nadal rodzą się dzieci pozbawione zupełnie losowych organów lub części ciała. Poza galeriami zdjęć w muzeach, ofiary broni chemicznej widoczne są na każdej modnej ulicy miasta, gdzie wieczorami sprzedają papierosy albo zwyczajnie żebrzą. Niestety, wojna wietnamska nie jest historią o walce szlachetnych i dobrych ze złymi i brzydkimi. Albo może i jest, ale wiele zależy od tego, w którym kraju włączymy TV.
Chociaż Wietnamczycy w ciągu ostatnich 70 lat brali udział w 3 wojnach, w tym z Chinami i USA, to na co dzień pozostają bardzo miłymi ludźmi. W ciągu dwóch tygodni więcej ludzi powiedziało mi z uśmiechem “hello”, niż przez ostatnich kilka lat w moim zakładzie pracy. Z bliżej nieznanego mi powodu robienie sobie zdjęć ze mną było dla młodych Wietnamczyków świetną rozrywką i to nawet w miejscach całkiem obfitujących w turystów. Mam na ten temat kilka teorii, przy czym jakoś bardziej wierzę w posiadanie wyjątkowo śmiesznej twarzy, niż uderzające podobieństwo do Brada Pitta. Obcokrajowcy stanowili rozrywkę samą w sobie szczególnie dla dzieciaków, które zawsze posiadały silną chęć pochwalenia się wszystkimi słowami poznanymi na lekcjach angielskiego. Do końca wyjazdu nie przestali nas jednak lekko dziwić mali Wietnamczycy, którzy dla okazania sympatii na ulicy czy w parku wręczali nam swoje słodycze. Sam jestem ciekaw, na ile to młode pokolenie pozostanie w dorosłym życiu równie życzliwe i towarzyskie.
Jak już wspomniałem, Wietnamczycy są w ogóle bardzo miłymi ludźmi i nie przestają nimi być nawet robiąc turystów bezwstydnie w konia. Przed przyjazdem do tego kraju trzeba zaakceptować, że większość podawanych przez miejscowych cen jest tak naprawdę wyłącznie zaproszenie do negocjacji. Akceptowanie pierwszej zaoferowanej ceny jest w najlepszym wypadku nierozsądne, natomiast absolutnie najgorsze, co możecie zrobić, to zamówienie czegokolwiek bez wcześniejszego ustalenia kwoty. Chodząc po Ho Chi Minh byliśmy świadkami, jak trójka Amerykanów kupiła od ulicznego sprzedawcy po kokosie do picia, a dopiero po ich odebraniu zapytali go o cenę. Pan Wietnamczyk z uśmiechem zażądał od nich 450 000 VND, czyli tak w przybliżeniu ok. 85 zł. Amerykanie lekko się zdziwili, ale że w międzyczasie zaczęli już konsumpcję, to nie bardzo wypadało im wykręcić się od płacenia. Oczywiście, tego samego kokosa miejscowi kupują na targu pewnie po 1-2 zł, a zwykła cena dla turystów to coś ok. 5 zł. Wietnamski przedsiębiorca bardzo mnie rozczulił, bo widziałem w nim dalekiego kuzyna polskich taksówkarzy, który w latach 90-tych zdzierali w Warszawie od Niemców fortunę za przejazd z lotniska do centrum. Kokos do kokosa i tak wietnamskie społeczeństwo pobiera małymi krokami od amerykańskich turystów reparacje wojenne, których USA nigdy oficjalnie nie zapłaciło.
Wietnamki NAPRAWDĘ lubią zdjęcia. Prywatny fotograf podczas zwiedzenia miasta to dość popularna usługa.
Pamiątki po Amerykanach.
Katedra Notre Dame, tymczasowo w remoncie.
Wietnamskie deszcze nie należą do delikatnych.
Delta Mekongu
Jak przystało na dobrych turystów, po wizycie w Ho Chi Minh chcieliśmy dać się orżnąć również przez przyjaznych Wietnamczyków w innych rejonach kraju. Na początek ruszyliśmy na południe, w kierunku Delty Mekongu, gdzie na obszarze równym całej Wielkopolsce ta ogromna rzeka próbuje ujść do morza. Zwiedzenie całej Delty od początku wydało nam się niemożliwe, więc zdecydowaliśmy się wyłącznie na odwiedziny w Ben Tre i okolicach.
Wyjazd poza Sajgon pociągał ze sobą też pierwsze kontakty z wietnamskim transportem publicznym. Wkładem tego kraju w światową kulturę transportową jest wynalezienie tzw. sleeping busów, czyli autobusów z miejscami do leżenia. O praktycznych aspektach korzystania z tego środka lokomocji możecie przeczytać więcej w osobnym artykule (Wietnam – porady przed podróżą), natomiast sam przejazd jest ciekawym wydarzeniem. Na wejściu podróżni obowiązkowo muszą ściągnąć buty, przy czym właściwa do tego przestrzeń ogranicza się do niewielkiego kawałka zaraz za schodkami. Sytuacja dodatkowo komplikuje się podczas wysiadania, kiedy na tych samych kilkudziesięciu centymetrach buty próbuje założyć kilka osób, w dodatku naciskanych na pasażerów z głębi pojazdu. Kiedy już jednak uporamy się z tym problemem, zajmujemy nasze miejsca leżące i próbujemy cieszyć się podróżą. Na początku może przeszkadzać nam trochę bagaż podręczny, który zmuszeni jesteśmy trzymać między nogami i brak na leżankach jakichkolwiek środków bezpieczeństwa, ale po jakiś czasie monotonny rytm wyboistych dróg powinien ukoić zszargane nerwy.
Po dotarciu na stację autobusową w Ben Tre zaczęło się robić coraz ciekawiej. Na miejscu kolejny kierowca miał zawieźć nas busikiem pod adres, który wcześniej przesłał nam nasz gospodarz. Po kilkunastu minutach jazdy wyrzucił nas pod czymś, co wyglądało na zamkniętą salę weselną i zadowolony z siebie wyciągnął z auta nasz bagaż. Nie objaśnił jednak, jak mamy dostać się do miejsca naszego noclegu, bo po angielsku potrafił powiedzieć wyłącznie coś na kształt “yhym”. W tym czasie pozbawieni byliśmy też miejscowego numeru telefonu, więc nasze możliwość kontaktu z gospodarzem były mocno ograniczone. Starodawną metodą “na pałę” ruszyliśmy ulicą w wytypowanym kierunku i zaglądaliśmy na podwórka okolicznych mieszkańców. Gdzieś przy trzecim domku okazało się, że właściciel prowadzi w nim hostel, a tak w ogóle to jest kuzynem naszego dzisiejszego gospodarza. Po kilku telefonach wsadził nas w tuk tuka i przewiózł nas jeszcze kilka kilometrów, coraz bardziej oddalając się od centrum. W końcu trafiliśmy do miejsca naszego noclegu, ale w zasadzie do dzisiaj nie wiem, w jaki sposób nasz gospodarz pierwotnie zamierzał nas odebrać. Tu należy się jednak drobne wyjaśnienie – wspomniany nocleg rezerwowała moja partnerka, której narzekałem wcześniej, że zbyt rozrzutnie wybieramy hotele podczas wyjazdu. Wybrała więc najtańszy obiekt w całym rejonie Delty Mekongu, aby chwilowo oduczyć mnie skąpstwa. Trwałych zmian w moim podejściu raczej to nie przyniosło, natomiast sama podróż do lokalu, jak i warunki w nim panujące na pewno należały do ciekawych doświadczeń.
Do Ben Tre przyciągnęła nas jednak przede wszystkim możliwość zwiedzania Delty Mekongu w ramach rejsu po rzece. Trzeba przy tym wiedzieć, że miejscami Mekong jest naprawdę ogromny, momentami osiągając blisko 2 km szerokości, natomiast większość wycieczek organizowana jest w jego mniejszych odnogach. Jeśli nawet wcześniej chodziło nam po głowie schłodzenie się przed upałem w wodach rzeki, to po jej ujrzeniu taki pomysł szybko odłożyliśmy na półkę oznaczoną “przed użyciem skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą”. W Mekongu pływa dosłownie wszystko – opakowania po lekach, foliowe torebki, opony od skuterów, a czasem nawet ryby. Skojarzenia ze światem stworzonym przez Terrego Pratchetta oraz rzeką Ankh, będącą “jedyną rzeką, na której da się obrysować zwłoki” nasuwały się przy tym zupełnie naturalnie.
Mimo wszystko, okolicy nie można odmówić bardzo malowniczych widoków. Natężenie palm kokosowych na metr kwadratowy przekracza wszystkie normy unijne, a przy odrobinie dobrej woli z pokładu łodzi nie widać nawet pływających w rzece śmieci. Miejscowa gospodarka zdaje się opierać zresztą na trzech głównych elementach, czyli kokosach, rzece i turystach. Z kokosa wyrabia się tu dosłownie wszystko, począwszy od cukierków, czekolady i alkoholu, poprzez maty do spania, a na węglu koksowym kończąc. Oczywiście, każdy z “zakładów” produkujących wspomniane dobra jest z urzędu atrakcją turystyczną, do której rzeką zwożone są tłumy turystów. Kiedy z kolei podróżni zgłodnieją, ugości się ich w lokalnej knajpie rybą wyłowioną z rzeki oraz napoi świeżą wodą kokosową. Pełna symbioza wszystkich gałęzi gospodarki.
Wietnamski wynalazek, czyli sleeping bus.
Pan sternik podczas rejsu po Mekongu.
Woda nie zachęca do kąpieli, ale widoczki są zupełnie w porządku.
Wietnamczycy wytworzyli też swoją kulturę turystycznego cross-sellingu, bo podczas zwiedzania miejscowi próbują wcisnąć odwiedzającym absolutnie wszystko. No dobra, kokosowe cukierki jeszcze mogą być sensownym prezentem dla znajomych, ale na miłość boską – co miałbym zrobić z dwumetrową matą kokosową? Wysłać ją DHL-em do Muzeum Wsi Radomskiej? Podarować babci pod choinkę? Trzeba jednak przyznać, że Wietnamczycy ogólnie nie są zbyt nachalnymi sprzedawcami i ze spokojem przyjmują grzeczną odmowę. W takich sytuacjach widać jednak ogromne różnice kulturowe pomiędzy podróżnymi z różnych części świata. Podczas wycieczki płynęliśmy z grupką Niemców i pomimo odmiennych statusów materialnych muszę przyznać, że wszyscy bardzo solidarnie dziadowaliśmy podczas każdego z pokazów wietnamskich garnków i innych cudownych maści. Po przyjeździe do warsztatu maty kokosowej spotkaliśmy się jednak z wycieczką Amerykanów, która przedstawiała zupełnie inne podejście do zwiedzania. W ciągu kilkunastu minut Jankesi praktycznie ogołocili całe stoisko z tradycyjnych kapeluszy, mat, wachlarzy i cholera wie czego jeszcze, zupełnie jakby trafili na promocję życia w Lidlu. Amerykanin na urlopie to jednak stan umysłu i podstawa światowej turystyki. Z uśmiechem kupi absolutnie wszystko, zostawi sowity napiwek, a na koniec opłaci jeszcze nadbagaż na drugi kraniec świata.
Podczas wycieczki Wietnamczycy próbowali nam również lokalny przysmak, czyli wódkę z węża. Przed wyjazdem do Wietnamu czytałem książkę Andrzeja Mellera “Czołem, nie ma hien” i na jej podstawie byłem zupełnie przekonany, że to najpopularniejszy trunek w kraju, a miejscowi praktycznie nie piją innego alkoholu. Podczas prezentacji odmówiłem więc darmowej degustacji, bo panujący upał nie zachęcał do picia samogonu i postanowiłem odłożyć to doświadczenie na bardziej sprzyjające warunki. Dodatkowo węże w butelkach wyglądały wyjątkowo nieapetycznie, co w połączeniu z bimbrem (zapewne wydestylowanym z kokosa i wody z Mekongu) nie zapowiadało eksplozji smaku. Muszę się jednak przyznać, że podczas całego dalszego pobytu w Wietnamie już ani razu nie trafiła mi się okazja spróbowania wspomnianego specyfiku. No cóż, moja partnerka jeszcze przez kilka dni dziwiła się, że stchórzyłem i odmówiłem mojego ulubionego (czyt. darmowego) rodzaju alkoholu. Ja z kolei nie mogę zrozumieć, jak w kraju posiadającym tak różnorodne i smaczne owoce, miejscowi mogli się zdecydować na produkowanie nalewek akurat z węży. Może i taka mangówka wygląda mniej spektakularnie, ale za to jej widok nie wywraca żołądka na drugą stronę.
Z tego całego przedstawienia dla turystów przebija się co jakiś czas znacznie mniej kolorowa rzeczywistość miejscowych Wietnamczyków. W ramach wycieczki odwiedzało się też budynek cegielni, w której przy użyciu gliny z rzeki oraz węgla z kokosa produkowano podstawowy materiał budowlany. Najbardziej zaawansowaną maszyną w zakładzie była stara taczka, a całą pracę – w upale i kurzu – pracownicy wykonywali głównie siłą mięśni. Jak objaśniła nam przy tym pokrętnie przewodniczka, po zakończeniu swojej kariery w cegielni Wietnamczycy nie otrzymują żadnej emerytury, bo płace w zakładzie są bardzo dobre. Nie jestem pewien, czy dokładnie taki socjalizm wyobrażał sobie Marks, Engels i Ho Chi Minh. Krótki spacer po samym Ben Tre również nie zachęcał do dłuższego pobytu w miasteczku i w sumie nic dziwnego, że wszystkie pensjonaty mieszczą się na jego obrzeżach. Ostatecznie niecałe dwa dni na rejs po rzece i przejażdżkę rowerową po okolicy zdecydowanie nam wystarczyły na poczucie klimatu Delty Mekongu.
W oddali widać zakład produkujący węgiel kokosowy. Miejscowi robią z kokosa absolutnie wszystko.
Wódka z węża, lokalny przysmak.
Centrum Ben Tre, zupełnie przeciętnego miasteczka.
Stara (ale ciągle aktywna) cegielnia.
Po krótkiej wizycie na południu wybraliśmy się w dalszą podróż do centralnej części Wietnamu. O absurdalnym lotnisku w Danangu, najładniejszym miasteczku w kraju i wietnamskiej sztuczce z gwizdkiem napiszę w kolejnym odcinku.
Jeśli chcesz usłyszeć kilka porad przed podróżą do Wietnamu, to zapraszam do odrębnego wpisu.
Super wpis, kiedy można się spodziewać kontynuacji ?
Dziękuję 😉 Ostatnio życie uporczywie odmawia mi wolnego czasu, ale jak już go znajdę, to na pewno napisanie kolejnych części jest gdzieś w pierwszej 100-tce rzeczy odłożonych tymczasowo na później. W najgorszym wypadku zrobię jak G. R. R. Martin, czyli będę udawał pracę przez kilka lat, potem zrobię serial, roztyję się i w międzyczasie zapomnę o czym w ogóle miałem pisać. Jeszcze się waham.
Hejka:) kiedy kolejny wpis?
Mam nadzieję, że wkrótce uda się coś opublikować, choć pewnie nie w dziale “podróże” 😉 Życie trochę mnie w tej materii spowolniło, bo większość wyjazdów odbywam obecnie na oddział onkologii i z powrotem. Siłą rzeczy nowa twórczość jest chwilowo wstrzymana.
Życzę szybkiego powrotu do zdrowia! Ogólnie opisy podróży na poziomie do którego G. R. R. Martin nie ma szans dosięgnąć!