Zimowa Finlandia - Rovaniemi, Oulu, Helsinki
Styczeń 2022
Zima w Polsce to magiczny okres. Pogoda dość szybko przechodzi od trybu wiecznej pluchy do czasu białego zimna i na odwrót, dni są krótkie i w dodatku spędzane zazwyczaj w całości w pracy, a od kilku lat swoje dokłada tradycyjna już fala koronawirusa. Ogólnego marazmu nie może poprawić nawet kolejny Sylwester Marzeń, a dźwięk skrobania zamarzniętych szyb auta przez sąsiada o poranku budzi uśmiech na twarzy co najwyżej przez pierwszych kilka dni.
Nic więc dziwnego, że dobrym pomysłem w tym czasie wydaje się krótki odpoczynek od naszego kraju i spędzenie chociaż kilku dni w ciepłym miejscu, gdzie nic nie pada nam na głowę, nie musimy nosić czapek, a słońce zachodzi zauważalnie później. Idealnym okresem na taki wypad zdaje się początek stycznia, kiedy jeszcze na dobre nie odespaliśmy Sylwestra, a już możemy świętować Trzech Króli. O ile więc nie przypada nam w Jasełkach rola Baltazara albo baranka nr 3, to warto skorzystać z kilku dni wolnego i zobaczyć nieco świata. Mniej więcej taki tok myślowy przyświecał mi przy zakupie biletów do Helsinek i na fińskie koło podbiegunowe.
Finlandia zimą – przygotowania
W teorii zimowa wycieczka na daleką północ Finlandii brzmi bardzo ciekawie – to w końcu kraj Świętego Mikołaja, zorzy polarnej, reniferów i gwarantowanych białych Świąt. Pewien problem pojawia się jednak, kiedy lekkomyślny podróżnik sprawdzi w końcu prognozę pogody na najbliższe tygodnie. Kiedy zacząłem monitorować ją jakoś w połowie grudnia, zorientowałem się, że słupek rtęci w Rovaniemi nie lubi nudy. W ciągu kilku tygodni przełomu 2021/2022 temperatura na zmianę spadała i rosła w przedziale od 0 do blisko -30 stopni, osiągając najczęściej wartość od -15 do -20°C.
Spostrzeżenie to skłoniło mnie do przeglądu mojego wyposażenia zimowego pod kątem potencjalnej przydatności do warunków quasi-polarnych, a tym samym oszacowania szans powrotu bez straty istotnych części ciała. Wynik oględzin pozostawiał trochę do życzenia, bo najcieplejszymi elementami mojej garderoby okazała się być wysłużona kurtka zimowa z Zary i śmieszne wełniane skarpetki ze wzorem w kebaby, otrzymane na ostatnie Święta. Pewnie nawet spróbowałbym oszczędzić sobie dalszych zakupów odzieżowych, gdyby nie moja nieślubna towarzyszka podróży, która w krótkiej rozmowie poddała w poważną wątpliwość moje przymioty intelektualne i subtelnie nawymyślała mi od dziadów. Uzbrojony w listę zakupów i polecenie zachowania minimum rozsądku, wybrałem się na szybki objazd po sklepach sportowych.
Z perspektywy czasu jestem jednak przekonany, że lepiej nie bagatelizować kwestii ubioru przed wyjazdem do zimowej Finlandii. Z drugiej strony nie ma też jej co demonizować i kupować arktycznej kurtki ocieplanej puchem edredonowym za miliony monet, jeśli wybieramy się do Rovaniemi i mimo wszystko planujemy posiadać jakiś dach nad głową. Zgodnie z opiniami miejscowych, temperatura zimą rzadko spada do -30°C i niżej, a nawet wtedy trwa to najwyżej przez tydzień w roku. W trakcie całego naszego pobytu na Północy w styczniu 2022 r., termometr wskazywał od -17 do -22°C, choć w niektórych miejscach (np. na plaży w Oulu, o czym później) odczuwalna temperatura była zdecydowanie niższa. W tych warunkach zestaw składający się z kompletu bielizny termicznej, polaru, bluzy z kapturem i zimowej kurtki z popularnego marketu spokojnie wystarczał do komfortowego spacerowanie po mieście i okolicach przez większość dnia (i często nocy).
Finlandia – wjazd w dobie koronawirusa
Do listy niezbędnych spraw do załatwienia swoje dorzucił też kolejny wariant koronawirusa, który w tym okresie szturmował listy przebojów szpitali zakaźnych większości planety. W związku z tym Finlandia zmieniła zasady wjazdu do kraju i do grona obowiązków turystów z Polski doszedł jeszcze wynik testu antygenowego, wykonanego na 48 h przez wylotem. Fińskie władze zalecają też wypełnienie krótkiej ankiety o nazwie FinEntry (dostępnej np. TUTAJ), w ramach której odpowiadamy na kilka prostych pytań, a ona wyrokuje, czy po przylocie na miejsce powinniśmy się poddać kwarantannie albo kolejnemu testowi. W moim wypadku udzieliła odpowiedzi przeczącej w obu tych sprawach, więc z czystym sumieniem i zdecydowanie większym spokojem udałem się na lotnisko w Modlinie, czyli w najtrudniejszy etap podróży na koło podbiegunowe.
O tym porcie lotniczym zostało powiedziane już dużo, z czego większość słowami cokolwiek niemiłymi, więc refleksje w tej materii ograniczę do minimum. Chciałbym zwrócić jedynie uwagę na fenomen tzw. biletu lotniskowego, który jest moim osobistym czarnym koniem w bardzo wyrównanym wyścigu o tytuł najszybciej drożejącej usługi w Polsce. Zgodnie z archiwalnymi zdjęciami Google (w Internecie nic nie ginie), w 2012 roku bilet kosztował jeszcze 12 zł, co już i wtedy stanowiło raczej nieprzyjemny wydatek dla studenta wyposażonego w kartę miejską. Niemniej od tego czasu jego cena wzrasta z regularnością, której pozazdrościć mogą mu akcje spółek z Menlo Park, bo dzisiaj trzeba zapłacić już za niego równe 20 zł. Oczywiście, nie jest to fortuna, ale nadal to całkiem dobry wynik jak na – moim zdaniem – jedno z najgorszych połączeń lotniskowych transportem publicznym w Polsce.
Pomijając pewne niedoskonałości lotniska w Modlinie, podróż minęła nam sprawnie i bez większych problemów. Do Helsinek lecieliśmy Ryanairem, który tradycyjnie na każdym etapie rezerwacji, odprawy i samego lotu próbuje swoich sił w trudniej sztuce wciskania ludziom niepotrzebnych dodatków za jakiekolwiek pieniądze. W zasadzie nawet lubię tę zabawę w akwizytora i jego ofiarę, bo w tej słowno-budżetowej rozgrywce mam naprawdę mocne karty i chyba nie zdarzyło mi się dokupić jeszcze dodatkowego ubezpieczenia od ataku szerszeni albo pakietu 14 zdrapek po promocyjnej cenie.
Zaraz po wylądowaniu w Helsinkach i wyjściu z samolotu strażnicy graniczni sprawdzali … no tak dokładnie, to sam nie wiem co. Na pewno okazaliśmy im wynik testu antygenowego, dowód osobisty i certyfikat szczepienia, ale nasz funkcjonariusz skwitował te wszystkie dokumenty dość wieloznacznym mruknięciem. Zresztą, dopiero po przejściu pierwszej kontroli zorientowałem się, że oboje wylegitymowaliśmy się tym samym certyfikatem szczepienia, ale za to wydrukowanym w dwóch egzemplarzach. Nie zrobiło to najwidoczniej większego wrażenia na fińskim strażniku granicznym, a może po prostu uznał za niegrzeczne dopytywanie nas, dlaczego nie pokazaliśmy mu poprawnego dokumentu. Możliwe też, że zachował się jak wzorowy Fin i zwyczajnie nie przyszło mu do głowy, że ktokolwiek mógłby chcieć oszukać funkcjonariusza publicznego. Co ciekawe, Finowie są uczciwi aż do granic i zupełnie nie potrafią kłamać, przez co naprawdę słabo grają w Monopoly, ale za to żyją w dobrze zorganizowanym i efektywnie funkcjonującym kraju. Cóż, coś za coś.
Po odebraniu bagażu zostaliśmy jeszcze raz poproszeni o okazanie certyfikatu szczepienia (i wyłącznie tego dokumentu), po czym mogliśmy już śmiało opuścić teren lotniska. Należy jednak pamiętać, że zasady wjazdu do Finlandii i obowiązki turystów zmieniają się z szaloną częstotliwością, dlatego warto samodzielnie śledzić najnowsze informacje w tym zakresie u źródła, np. na stronie fińskiego Instytutu Zdrowia lub polskiego MSZ.
Helsinki – atrakcje, co zobaczyć i jak dojechać z lotniska
Na pewno istnieje kilka możliwych środków transportu z lotniska Vantaa do centrum Helsinek, ale zupełnie komfortowo i szybko dojedziemy tam komunikacją miejską. W budynku lotniska mieści się stacja kolejowa, z której odjeżdżają czyste, punktualne i tanie pociągi do centrum. Sam przejazd trwa ok. 30 minut, a bilet dla jednej osoby kosztuje 4,10 EUR. Stacji kolejowej nie da się przeoczyć, bo całe lotnisko jest dobrze oznaczone i ogólnie bardzo sympatyczne. Podczas całej naszej podróży po Finlandii regularnie odnosiłem wrażenie, że jest to kraj przyjazny podróżującym i raczej nie sposób się w nim zgubić. Odnosi się to nie tylko do dworców i stacji, ale też do ścieżek rowerowych i tras spacerowych poza centrum miast.
Kiedy dotarliśmy do miasta, dość szybko rzucił się nam w oczy wyraźny kontrast pomiędzy ubiorem Finów i turystów. Na zewnątrz panował wtedy kilkustopniowy mróz, ale Finowie nie zwracali na niego raczej zbytniej uwagi. Ich trampki, letnie kurtki i gołe kostki zauważalnie odróżniały się od grubych puchowych kurtek hiszpańskich turystów i ich śniegowych butów o kilkucentymetrowej podeszwie. Ja sam zresztą bardziej przypominałem pół człowieka, pół Decathlon i wtedy jeszcze poważnie zastanawiałem się, czy na pewno nie przesadziłem nieco z ciepłymi ubraniami. Jak wspomniałem wcześniej, wyjazd na północ Finlandii szybko rozwiał moje wątpliwości, ale nawet w nieludzko mroźnym Oulu na ulicy spotkaliśmy młodzież, która beztrosko jeździła na deskorolce bez kurtek i nawet cienia czapki. Trzeba zresztą przyznać Finom, że niskie temperatury nie robią na nich żadnego wrażenia i w jakiś bliżej niezrozumiały dla mnie sposób potrafią wyłączyć w sobie wszelkie objawy hipotermii.
Po przyjeździe pociągiem na stację kolejową w Helsinkach udaliśmy się od razu do pobliskiego centrum handlowego Kamppi, w którym mieści się też dworzec autobusowy. Do zaplanowanego nocnego autobusu do Rovaniemi zostało nam jakieś 7 h, więc postanowiliśmy pozwiedzać nieco fińską stolicę. Z racji na fakt, że przytargaliśmy ze sobą potężnych rozmiarów plecak z toną ciepłych ciuchów i konserw turystycznych, musieliśmy zostawić go gdzieś w bezpiecznym miejscu. Po rozwiązaniu tej kwestii, ruszyliśmy na podbój Helsinek.
Wyposażeni w kilka godzin wolnego czasu i taktyczną butelkę termiczną z grzanym winem, ruszyliśmy na zwiedzanie Helsinek. Nie do końca wiem, jak to się dzieje, ale zwykle podczas odwiedzania nowego miejsca pierwsze kroki kierujemy jak najdalej od centrum miasta. Nie inaczej było też tym razem, więc po chwili znaleźliśmy się pod jednym z ciekawszych zabytków Helsinek, a mianowicie pod luterańskim kościołem Temppeliaukio, wykutym w skale. Wystrój obiektu zauważalnie różni się od tego, do czego przyzwyczaiły nas kościoły w tradycji katolickiej, bo utrzymany jest w surowym stylu, pozbawionym zbędnych ozdób. Rozbrzmiewa w nim też cicha elektroniczna muzyka, bardziej przypominająca tę z dowolnej windy w każdym hotelu na świecie, niż koncert organowy akompaniujący nabożnym procedurom. Wedle moich krótkich obserwacji sami Finowie zresztą traktują kościoły bardziej jako zabytki architektoniczne i fajne miejsca do wyciszenia, niż miejsca kultu religijnego. Taka funkcję pełni swoją drogą kaplica przy centrum handlowym Kampi, którą również warto odwiedzić podczas pobytu w Helsinkach. Co zaś tyczy się kościoła Temppeliaukio, to jego zwiedzanie jest płatne i kosztuje 4 EUR. My grzecznie uiściliśmy wymaganą opłatę, ale gdyby ktoś zamiast Boga w sercu posiadał raczej Order Kawalera Kwitnącej Cebuli II Klasy z Liśćmi Kapusty, to mogę zdradzić, że najprawdopodobniej możliwe jest wejście na podwyższoną galerię bez przechodzenia obok kasy.
Wnętrze kościoła Temppeliaukio
Plac przed centrum handlowym Kampi. Sam w sobie mało interesujący, ale ta monstrualna doniczka w tle to ciekawa świecka kaplica.
W dalszej kolejności skierowaliśmy swoje kroki w kierunku plaży Hietaranta, żeby zobaczyć jak wygląda zaśnieżony Bałtyk na tej szerokości geograficznej. Na miejscu przywitała nas – co za brak zaskoczenia – tona śniegu ciągnąca się po horyzont. Jestem w stanie zgodzić się z twierdzeniem, że zamarznięte morze pokryte śniegiem nie oferuje wyjątkowo zróżnicowanego pejzażu, ale zimowy spacer po Helsinkach z butelką grzańca był zdecydowanie przyjemnym doświadczeniem. Błąkając się gdzieś po obrzeżach miasta dotarliśmy też do bardzo popularnej knajpy o nazwie Cafe Regata, pod którą zgromadził się spory tłum amatorów kiełbasek z ogniska i cynamonowych bułeczek. Muszę przyznać, że spodobała mi się koncepcja hot-dogów w wersji IKEA, czyli zrób-to-sam. W zależności od zakupionego zestawu, w kafejce dostajemy kiełbaskę z bułką (albo i bez), którą samodzielnie pieczemy sobie nad pobliskim ogniskiem i pałaszujemy z widokiem na zatokę. Pieczone kiełbaski są zresztą bardzo popularne w Finlandii, a zwyczaj grillowania trwa tam w jakiejś formie przez cały rok, bez względu na panujące na zewnątrz mrozy.
Z ciekawszych atrakcji poza ścisłym centrum Helsinek mogę wymienić też Stadion Olimpijski i park wraz z pomnikiem Sibeliusa. Pierwszy z tych obiektów był areną zmagań podczas zimowej Olimpiady w 1952 r., podczas której sprytni Finowie dołożyli swoją cegiełkę do światowego dziedzictwa kultury alkoholowej wymyślając tzw. Long Drink, czyli magiczną mieszankę ginu i soku grejpfrutowego. Charakterystyczną częścią stadionu jest też absurdalnie wysoka wieża komentatorów, obecnie pełniąca funkcję punktu widokowego. Panorama Helsinek nie jest w zasadzie jakoś wyjątkowo spektakularna, bo w mieście przeważa dość niska zabudowa , a sama stolica Finlandii położona jest na płaskim terenie, który również nie urozmaica scenerii z punktu widokowego. Jeśli chodzi zaś o drugą z wymienionych wcześniej atrakcji, to o ile nie jesteście finalistą 1 z 10 albo przypadkowo nie zrobiliście doktoratu z historii muzyki klasycznej, to samo nazwisko Sibeliusa pewnie niewiele wam powie. W takiej sytuacji możecie przeczytać sobie (najlepiej głosem Tadeusza Sznuka), że “Jean Sibelius był fińskim kompozytorem i autorem narodowego stylu w muzyce fińskiej“. Jeśli natomiast jesteście pozbawieni tej wiedzy, to jego pomnik w postaci ogromnych organów (muzycznych, oczywiście) stanowi dość wyraźną podpowiedź co do przebiegu kariery zawodowej Sibeliusa.
Cafe Regata, jedno z popularniejszych miejsc w Helsnikach. Serwuje tradycyjne ciasteczka cynamonowe i świetnie prezentuje się na zdjęciach.
Obok kawiarni można samodzielnie upiec sobie hot-doga z widokiem na zatokę.
Pomnik Sibeliusa wraz z wizerunkiem tego jegomościa.
Stadion Olimpijski i jego absurdalna wieża komentatorsko-widokowa.
Nie mam tu jednak ambicji opisywania wszystkich zabytków Helsinek, zwłaszcza tych położonych w samym centrum miasta, bo na pewno ktoś zrobił to już lepiej, ładniej i zdecydowanie mądrzej ode mnie. Nasze zwiedzanie tego miasta było też mocno rozrzucone w czasie, bo poza kilkoma godzinami zaraz po przylocie, wróciliśmy do niego po raz kolejny nocnym autobusem już po zakończeniu północnej części wyprawy. Z tego powodu mieliśmy okazję zwiedzać Helsinki również w niedzielę od ok. 5:30, ponieważ przez kilka godzin zostaliśmy bez dachu nad głową. Dość powiedzieć, że spokojna stolica Finlandii nie przypomina o tej porze karnawału w Rio, ale w porównaniu z kołem podbiegunowym panowała w niej wręcz tropikalna temperatura. Łącznie spędziliśmy więc w mieście prawie dwa pełne dni i wydaje mi się, że jest to czas wystarczający do zobaczenia większości atrakcji. Ze swojej strony mogę tylko dodać, że podczas takiego krótkiego pobytu w Helsinkach warto odwiedzić miejsca przedstawione na kilku poniższych zdjęciach.
Fiński Parlament.
Katedra w Helsinkach, znajdująca się na Placu Senackim.
Pałac Prezydencki i Sobór Uspieński.
Hala targowa, w której sprzedawane są lokalne smakołyki.
Rovaniemi – jak dojechać i co zobaczyć oraz Zorza Polarna
Helsinki stanowiły miły punkt naszego wyjazdu, ale prawdziwym jego celem od początku było Rovaniemi. To malutkie miasteczko położone jest raptem kilka kilometrów od koła podbiegunowego i słynie przede wszystkim z dwóch rzeczy – położonej w pobliżu wioski Świętego Mikołaja oraz doskonałych warunków do obserwowania zorzy polarnej. Obie te atrakcje – połączone z czystą, północną naturą – przyciągają co roku do Rovaniemi blisko pół miliona turystów z całego świata. To całkiem nielichy wynik, jak na miasto liczące z górką 50 tysięcy mieszkańców. To trochę tak, jakby do naszego swojskiego Raciborza regularnie ciągnęli ludzie od Peru o Japonię, aby tylko zobaczyć ukryte skarby tej perły Górnego Śląska. Oczywiście, życzę Raciborzowi znalezienia się na liście top-picks National Geographic na 2022 rok, ale chyba rozumiecie, jakim ewenementem jest w takim wypadku Rovaniemi.
Z fińskiej stolicy do Rovaniemi można dojechać na kilka sposobów, przy czym – wedle mojej wiedzy – najtaniej wychodzi bus linii OnniBus. Pewnie nazwa tej firmy niewiele Wam mówi, a szkoda, bo posiada one zaskakująco bliskie związki z Polską. OnniBus jest bratem bliźniakiem Polskiego Busa, który jakiś czas temu stworzył sieć bardzo sprawnych połączeń pomiędzy licznymi miastami w kraju i za granicą, w dodatku w całkiem przyzwoitym standardzie. Jeśli korzystaliście kiedyś z tych charakterystycznych czerwonych busów, to wiecie już, jakich warunków możecie spodziewać się u fińskiego przewoźnika. Poza przystępną ceną (ok. 19-22 EUR od osoby), połączenie autobusowe do Rovaniemi posiadało jedną, kluczową zaletę – realizowane było w nocy, dzięki czemu umożliwiło nam zaoszczędzenie wydatku na nocleg. Gwoli ścisłości mogę dodać, że pomysł przespania się w nocnym autobusie wydawał się nam bardzo rozsądny na etapie planowania, ale nasz entuzjazm do niego nieco spadł po całodniowym zwiedzaniu Helsinek.
Pierwsze wrażenia z Rovaniemi po opuszczeniu busa były ciekawym połączeniem zachwytu, paniki i mocnego postanowienia spędzenia następnych wakacji na Teneryfie. Uroku mroźnej scenerii dodawały jeszcze nieprzeniknione ciemności, bo pory dnia na wysokich szerokościach geograficznych trochę odbiegają od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w naszym kraju. Wedle oficjalnych danych, na początku stycznia Rovaniemi wita świt ok. godziny 10:50, natomiast słońce zachodzi tam mniej więcej 3 godziny później. Jak na tamtejsze warunki – not great, not terrible, gdyż w taką Wigilię słońce góruje nad tym miastem przez całe 2 h 15 minut. W praktyce jednak dzień trwa trochę dłużej, niż jest to podane w naukowych tabelkach, bo zupełnie ciemno robi się dopiero ok. 45 minut po formalnym zmierzchu.
Nasze pierwsze zderzenie z temperaturą, w której zaczyna wrzeć chlorometan, uświadomiło nam też pewną trudność w posługiwaniu się GPS-em na dotykowym smartfonie. Po kilku minutach bez rękawiczki nasze dłonie zaczynały nabierać smerfowego, niebieskiego koloru i zdecydowanie zachęcać nas do odłożenia telefonu do kieszeni. Analogiczna sytuacja występowała podczas każdej przerwy na zrobienie kilku fotografii, więc w tym miejscu chciałbym uprzejmie prosić o wyjątkową wyrozumiałość wobec jakości załączonych zdjęć, bo każda próba ich zrobienia groziła pozostawieniem losowego palca na zawsze gdzieś w fińskiej zmarzlinie.
Samo Rovaniemi trudno jednak nazwać perłą architektury. Jednym z najbardziej charakterystycznych zabytków w samym mieście jest kościół, na szczycie którego widnieje czerwony, neonowy krzyż, stanowiący dobrze widoczny punkt orientacyjny. Zdecydowanym numerem jeden jest natomiast muzeum Arktyki o wdzięcznej nazwie Arktikum, w którym można się dowiedzieć się więcej na temat tego rejonu świata. Ekspozycje muzeum nie ograniczają się bynajmniej do samej Finlandii, ale znajdziemy tam wystawy dotyczące m.in. zorzy polarnej, globalnego ocieplenia czy kultury rdzennych mieszkańców Północy. Zaskakująco prezentuje się też wystawa dotycząca Karelii, czyli dawnego terenu Finlandii graniczącego z Oceanem Arktycznym, nad którym władzę sprawują obecnie Rosjanie. Finowie traktują ten raczej niegościnny fragment Ziemi jako ważny element tożsamości narodowej, a wycieczki szkolne odwiedzają go mniej więcej tak samo, jak my robimy to ze Lwowem, Biskupinem i Częstochową. Ostatnim z ciekawych zabudowań w samym Rovaniemi jest … plac zabaw Angry Birds. Popularna gra komórkowa, której osią są potyczki wybuchowych ptaków z tłustymi świniami i pobliskimi elementami architektury, jest zresztą fińskim wkładem w światową kulturę popularną.
Kościół w Rovaniemi z charakterystycznym czerwonym krzyżem.
Jedna z głównych ulic w Rovaniemi. Wieżowców tu nie uświadczymy.
Przeszklona część Arktikum z widokiem na północne niebo, gdzie czasem pojawia się zorza polarna.
Park Angry Birds, towaru eksportowego Finlandii.
Świt nad Rovaniemi, gdzieś ok. 10:30.
Widok na miasto i przepływającą przez niego rzekę. Zimą można pojeździć po niej na skuterze śnieżnym.
Podczas spaceru po Rovaniemi prędzej czy później dotrzemy do głównego placu miasta, który nazwany został na cześć innej gwiazdy fińskiej kultury – zespołu Lordi. Fiński zwycięzca Eurowizji pochodzi właśnie z Rovaniemi, co czyni go drugą (po Świętym Mikołaju) najbardziej rozpoznawalną wizytówką miasta. Jeśli nie kojarzycie za bardzo Lordi, albo – jak ja – celowo przegapiliście ostatnich 30 edycji Eurowizji, to chętnie podzielę się z Wami pigułką popkulturowej wiedzy. Jeśli kojarzycie stylistykę konkursu, na którym swego czasu Edyta Górniak zaprzeczała kradzieży nieba, a Michał Wiśniewski nie miał żadnych granic, to Lordi pasuje do niego jak męski striptizer do zebrania Kółka Różańcowego. Lekko mówiąc – nie bardzo, ale i tak podziwiam fantazję. Poniżej zespół Lordi z ich największym hitem, inspirowanym podobno fińską dobranocką.
Finowie przyzwali Szatana, zaprosili do zespołu Freddy’ego Kruegera, ożywili Laleczkę Chucky i w tym gronie zaśpiewali dobranockę.
Umówmy się jednak – to raczej szansa na zobaczenie zorzy polarnej jest magnesem, który ściąga do Rovaniemi ludzi z całego świata. Możliwych miejsc i wariantów polowania na zorzę jest mnóstwo, a chętnych ograniczają fantazja (zwykle mało), pogoda (bardziej) i głębokość portfela (najbardziej). Jeśli przed przyjazdem sprzedaliście nerkę albo po prostu szczęśliwie urodziliście się w rodzinie Prezesa dowolnej spółki Skarbu Państwa i cena nie gra dla Was roli, to możecie – na przykład – zaszyć się w lodowym hotelu ze szklanym dachem, gdzie czujna obsługa obudzi Was w przypadku zaobserwowania tego zjawiska na niebie. Jeśli jednak w Waszym portfelu więcej miejsca zajmuje karta lojalnościowa Biedronki, niż komplet złotych kart kredytowych, to istnieje co najmniej kilka budżetowych sposobów na zobaczenie zorzy. Najprostszym z nich jest wycieczka do ogrodów Arktikum, które czynne są całą dobę i rozciąga się z nich świetny widok na północne niebo. Swoją drogą to też jedynie w miarę zatłoczone miejsce w całym Rovaniemi po godzinie 20, bo miasto o tej porze zwyczajnie zamiera.
My skorzystaliśmy z nieco bardziej nietypowej opcji, a mianowicie nocnego kuligu reniferami po lesie, połączonego z podziwianiem arktycznego nieba. Co prawda, cena takiego wydarzenia nie należy do najniższych (ok. 140 EUR za osobę), ale z uwagi na niecodzienną okazję zdobyłem się na schowanie cebulowego serca do kieszeni i grzecznie uiściłem równowartość etiopskiej średniej miesięcznej pensji. Po dłuższym zbadaniu dostępnych możliwości zdecydowaliśmy się na skorzystanie z usług tej farmy reniferów, która taką przyjemność oferowała bez dodatkowych pośredników, a co istotniejsze – najtaniej w okolicy (125 EUR). Reniferowy kulig przez zaśnieżoną Laponię robił świetne wrażenie, ale nie spodziewajcie się zawrotnej prędkości i ekstremalnych doznań. Lekko się tym zawiodłem, bo kulig kojarzył mi się do tej pory raczej z zimową szaloną szarzą na sankach podłączonych do leciwego traktora na mazowieckiej wsi, podczas którego uczestnicy tracili zęby, włosy i części odzienia. Z drugiej strony, fińskie podejście jest prawdopodobnie dużo rozsądniejsze i przyczynia się do zwiększenia przewidywanej długości życia mieszkańców. Po zakończeniu przejażdżki gospodarz farmy zaprosił nas również na symboliczny poczęstunek, podczas którego podzielił się tajnikami swojego zawodu i kilkoma anegdotami.
Pomimo usilnego wpatrywania się w nocne niebo, tym razem nie udało się nam ujrzeć zorzy. Następnego dnia również wybraliśmy się na nocne gapienie się w niebo, właśnie do ogrodów Arktikum, ale po raz kolejny bez żadnego sukcesu. Jakby nie patrzeć, jest to w końcu zjawisko naturalne i nawet zakup najbardziej luksusowego pakietu wycieczek nie jest w stanie zapewnić powodzenia całego przedsięwzięcia. Stanowi to w jakiś sposób jeden z ostatnich bastionów równości na świecie, a tym samym uczy pewnego szacunku do przyrody. W zasadzie też trochę cieszę się, że nie udało się nam złapać zorzy już przy pierwszej naszej podróży zimą tak daleko na Północ, bo miałbym mniejszą motywację do kolejnych wyjazdów. A tak to jest nadzieja, że ciepłe kalesony przydadzą się jeszcze kiedyś na tej samej szerokości geograficznej, tylko pewnie w innym miejscu.
Wspomniany główny plac miasta, czyli Lordi Square.
Widok z obserwatorium poza miastem.
A tak wygląda renifer. A w zasadzie renifer od tyłu.
Poza polowaniem na zorzę polarną jest na północy jeszcze jedna rzecz, której warto doświadczyć zimą – wizyta w saunie. Pobyt w nagrzanym do granic możliwości, ciemnym i ciasnym pomieszczeniu, pełnym nagich osób tej samej płci (albo i innej, różnie to bywa) to coś, z czego Finowie uczynili część swojej tradycji narodowej. Jak wspomniałem wcześniej, przy odpowiednio dobranym ubraniu północne mrozy nie doskwierają aż tak bardzo, ale po całym dniu spędzonym na zewnątrz powoli zaczynamy odczuwać, że nasze kości przyjmują temperaturę otoczenia. W takiej sytuacji wygrzanie się w saunie zyskuje zupełnie nową wartość i pozwala nabrać sił na kolejny dzień. Spora część z hoteli – zwłaszcza tych droższych – udostępnia swoim gościom taką usługę w cenie, ale jeśli będziecie pozbawieni tego luksusu, to istnieje też możliwość wybrania się do jednej z dwóch publicznych saun w mieście. Oczywiście, możecie też wykupić sobie wycieczkę na “sauna experience” i spędzić czas z innymi turystami, ale my zdecydowaliśmy się przyjrzeć nagim tubylców w ich naturalnym środowisku. Czas w saunie sprzyja też nawiązywaniu kontaktów towarzyskich, bo przy dłuższym posiedzeniu nawet skrytym Finom znudzi się liczenie kafelków na podłodze. Musicie mieć jednak na uwadze, że szanse na spotkanie rozmownego Fina są porównywalne do zobaczenia zorzy polarnej – zdarza się, ale jest to jednak chwilowa anomalia.
Rovaniemi – Wioska Świętego Mikołaja
Jest w okolicach Rovaniemi ktoś, kto w szerokim świecie rozpoznawalny jest jeszcze lepiej od zespołu Lordi i Angry Birds. Tą personą jest oczywiście Święty Mikołaj, który za siedzibę swojej działalności obrał położoną ok. 7 km na północ od Rovaniemi wioskę. Tu jednak istotna uwaga – od zawsze podejrzewałem, że na świecie musi istnieć dwóch Świętych Mikołajów. Według mojego doświadczenia, jeden z nich przynosił prezenty grzecznym dzieciom, a drugi dzieciom bogatych rodziców i gwiazdom telewizji. Moja teoria okazała się być zaskakująco prawdziwa, bo niedaleko Rovaniemi w rzeczywistości znajduje się nie jedna, ale dwie siedziby Mikołaja! Pierwsza z nich położona jest nieco dalej od miasta i znana jest pod nazwą Santa Claus Village, a druga znajduje się kilka kilometrów bliżej i nosi nazwę Santa Park. Jaka jest między nimi różnica? Wstęp do tej pierwszej jest bezpłatny, a do drugiej kosztuje 34 EUR. Chyba nie muszę dodawać, w której z nich znajduje się Mikołaj dla Ludu, a w której Mikołaj Premium. Po chwili namysłu uznałem, że wizyta w Santa Park nie ma najmniejszego sensu, bo urzędujący tam Mikołaj i tak nie ma zapewne pojęcia o moim istnieniu. Za cel podróży obraliśmy więc Santa Claus Village.
Wioska Świętego Mikołaja to tak naprawdę dość rozległy park tematyczny, w którym znajdziecie wszystko, czego może tylko potrzebować turysta odwiedzający północ Finlandii. Od sklepów z pamiątkami, poprzez hotele o różnym standardzie, wycieczki reniferami czy psim zaprzęgiem, restauracje, na biurze Mikołaja kończąc. W zasadzie możliwe jest skorzystanie ze wszystkich tych atrakcji nawet bez najkrótszej wizyty w Rovaniemi i spędzenie całego swojego pobytu w jednym hoteli, który zapewnia transfer na i z pobliskiego lotniska. Trzeba mieć też na uwadze, że skorzystanie z każdej z wymienionych atrakcji to łączny koszt pewnie kilkuset EUR. Jeśli jednak planujecie tu kiedykolwiek przyjechać z dziećmi, to może taniej będzie poczekać aż trochę podrosną i przestaną wierzyć w Świętego Mikołaja.
Swoje pierwsze kroki w parku skierowaliśmy od razu do budynku oznaczonego jako “Biuro Świętego Mikołaja”. Nazwa początkowo nie zachęcała, bo byłem w życiu w kilku biurach, ale zawsze zdawały mi się produkować przede wszystkim zmęczonych ludzi w koszulach, którzy w milczeniu gromadzą się obok ekspresu do kawy. Po chwili krzątania się bez celu po budynku ustaliliśmy, że wszyscy przyjezdni podążają zgodnie w kierunku jednego pomieszczenia na końcu zawiłego korytarza. Zbadaliśmy sprawę, a miła pani Elfka (lub może zwykła kobieta przebrana tylko za Elfkę – nie wiem, po netflixowej adaptacji Wiedźmina zwątpiłem w swoją wiedzę o tych istotach) poinformowała nas, że w tajemniczym pokoju przyjmuje gości sam Mikołaj. Początkowo byłem sceptyczny do tego pomysłu, bo przez całe dzieciństwo Mikołaj kojarzył mi się z facetem łudząco podobnym do mojego wujka, który sadzał mnie na kolanach, kazał mówić wierszyki i dziwnie pachniał nalewką babci. Postanowiłem jednak odstawić uprzedzenia na bok i grzecznie stanęliśmy w międzynarodowej kolejce. Podczas oczekiwania na wizytę o Świętego mogliśmy podziwiać zdjęcia jego dotychczasowych gości, wśród których znalazły się m.in. Spice Girls, uśmiechnięty Siergiej Ławrow czy cała masa nieznanych mi bliżej Azjatów. Kiedy przyszła nasza kolej stało się jasne, że od czasu mojej młodości Mikołaj mocno wziął się za siebie, bo okazał się być niesamowicie miłym starszym panem, który podczas naszego krótkiego pobytu naprawdę sprawiał wrażenie zainteresowania swoimi rozmówcami.
Podczas krótkiej wizyty my również doczekaliśmy się wspólnego zdjęcia z Mikołajem, chociaż oddzieleni byliśmy od siebie solidnym kawałkiem przezroczystej pleksi. Po wyjściu z pokoju dostaliśmy też od kolejnej pani Elfki kod QR, pod którym zapisane było nasze wspólne zdjęcie. Tu jednak skończyły się Święta, bo zakup i wydruk fotografii na miejscu pociągał za sobą konieczność uiszczenia 45 EUR do elfiej skarbonki. Można jednak było zatrzymać wspomniany kod, aby na spokojnie przejrzeć zdjęcie w domu i wtedy dopiero podjąć decyzję o zakupie zdjęcia w tej samej cenie. Cóż, dość powiedzieć, że wspomniana fotografia do tej pory nie zdobi jakoś naszej ściany. Jest to jednak jakaś motywacja do osiągnięcia czegoś w życiu, bo może wtedy Mikołaj powiesi nasze zdjęcie gdzieś pomiędzy Spice Girls a rosyjskim Ministrem Spraw Zagranicznych.
Warto pospacerować chwilę po samej wiosce, która wygląda jak uosobienie ducha Bożego Narodzenia, zwłaszcza po zmroku. Gdybyście podczas zwiedzenia zgłodnieli, to możemy też polecić bufet w restauracji Nova Hotel, nieco na tyłach parku. Za 14,50 EUR możecie zjeść absolutnie wszystko, na co macie ochotę, o ile tylko wyrobicie się przed jego zamknięciem o 15:00. Wśród serwowanych przysmaków znalazła się m.in. potrawka ziemniaczano-reniferowa oraz przemysłowe ilości łososia. Biorąc pod uwagę ilość i jakość serwowanego jedzenia i ciepłych napojów oraz fińskie ceny, jest to naprawdę niezła oferta.
Wejście do Santa Park, gdzie mieszka Mikołaj Bogatych Dzieci. Na zdjęciu jedno z nich.
Symboliczna linia koła podbiegunowego we wiosce Mikołaja.
Siedziba Święty Mikołaj Sp. z o.o.
Po zmroku wioska nabiera nowych kolorów.
Wyjście ewakuacyjne w biurze Mikołaja. Doceniam żart.
Oulu
Podczas planowania naszego wyjazdu stwierdziliśmy, że dobrym pomysłem w drodze powrotnej do Helsinek będzie jeszcze zwiedzenie największego miasta północnej Finlandii o wdzięcznej nazwie Oulu. Nie do końca pamiętam, co dokładnie nami kierowało, bo Oulu słynie przed wszystkim z szerokiej plaży, na której spragnieni słońca i wody Finowie oddają się plażowaniu w sezonie letnim. Po dotarciu do miasta skierowaliśmy swoje pierwsze kroki właśnie w tym kierunku, ciekawi widoku zamarzniętej Zatoki Botnickiej. Szybko jednak dotarło do nas, że nadmorskie położenie Oulu pociąga za sobą obecność mroźnego wiatru znad Bałtyku, który skutecznie potrafi przedrzeć się przez zimowe kurtki z Decathlona. Bez cienia przesady powiem więc, że w mieście i na jego obrzeżach było NAPRAWDĘ zimno. Na tyle zimno, że po zdjęciu rękawiczki do zrobienia którejś z fotografii przez kolejne pół godziny zastanawiałem się, którego z odmrożonych palców będzie mi najmniej szkoda w dalszym życiu.
Choć Oulu stanowi jedno z gospodarczo najważniejszych miast Finlandii, to pod względem turystycznym nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Na zwiedzenie go wystarczy w zupełności kilka godzin, bo zabytków nim jak na lekarstwo, a przy -22°C nawet niezniszczalni Finowie odpuszczają sobie spacery po ulicach. Poza wspomnianą plażą w mieście warto zobaczyć zamek (będący zamkiem tylko z nazwy, bo w Polsce bardziej ufortyfikowane są nawet sklepy monopolowe), katedrę, halę targową, parę pomników i… to chyba tyle. Amatorzy nocnego życia mogą do tej listy dorzucić jeszcze bar o wdzięcznej nazwie COVID-19 i przetestować alternatywne metody walki z koronawirusem.
Będąc w Oulu uświadomiliśmy sobie jednak jedną rzecz, na którą wcześniej jakoś nie zwracaliśmy uwagi – w Finlandii jest przeraźliwie chicho. Na ulicach nikt głośno nie rozmawia, w Hesburgerze (lokalnej sieci fast-food) pracownicy krzątają się energicznie, ale zupełnie bezgłośnie, a nawet centra handlowe pozbawione są tych irytujących melodyjek, która w teorii mają uprzyjemniać czas podczas robienia zakupów. Zwłaszcza ten ostatni element chętnie przeszczepiłbym na polski grunt.
Dworzec kolejowy w Oulu, pierwszy punkt wizyty w mieście.
Pomnik policjanta, który pilnował porządku w pobliskiej hali targowej. Najwyraźniej nie miał obowiązku zaliczania testów sprawnościowych.
Zamek w Oulu, a raczej jego ruiny, na których obecnie znajduje się kawiarenka.
Najzimniejsze miejsce w Finlandii – plaża w Oulu.
Panoramiczny widok na zamarzniętą Zatokę Botnicką. Dla mnie to zdjęcie ma szczególne znaczenie, bo po jego zrobieniu palce zamarzły mi na kość.
Jeden z głównych zabytków Oulu, rzeźba 32 postaci przedstawiających mieszkańców miasta. Podczas naszego pobytu ukryta pomiędzy przystankiem autobusowym i blachą falistą.
Szach-mat, koronasceptycy! Covid-19 istnieje!
Katedra w Oulu.
Co zjeść i wypić w Finalndi?
Po powrocie z każdego wyjazdu bardzo często możecie usłyszeć pytanie brzmiące mniej więcej “a co dobrego tam jedliście?”. Zgodnie z moim doświadczeniem, w Finlandii je się głównie sałatkę pikantną z makreli albo paprykarz szczeciński, ale chyba nie takiej odpowiedzi oczekują rozmówcy. Fińskie ceny nie należą do najniższych na świecie, więc od restauracji staraliśmy się trzymać raczej na bezpieczną odległość. Parę razy jednak godność człowieka (i wyraźne pomruki niezadowolenia partnerki) zwyciężyły nad wrodzonym skąpstwem i spróbowaliśmy lokalnych przysmaków.
Moim osobistym numerem jeden – i odkryciem wyjazdu – jest fiński drink na bazie ginu i gazowanego napoju grejpfrutowego. Miejscowi ochrzcili go mianem lonkero, co tłumaczone jest na angielski jako long drink. Napój ten – jak głosi legenda – powstał podczas zimowej Olimpiady w ’52, kiedy władze zniszczonej przez wojnę Finlandii musiały zapewnić przyjezdnym jakąś akceptowalną formę odurzania się. Nie bez znaczenia był też fakt, że do ’32 roku obowiązywała w tym kraju prohibicja, wraz z zakończeniem której powstał państwowy koncern alkoholowy – Alko Inc, stanowiący taki jakby Orlen, tylko wyspecjalizowany w innym rodzaju tankowania. W każdym razie sportowe szaleństwo przyczyniło się do powstania serii gotowych drinków, które obecnie w różnych wariantach smakowych trafiły pod strzechy m.in. w USA i na Tajwanie.
Nie samym nawadnianiem człowiek jednak żyje, a muszę przyznać, że mroźna temperatura połączona z intensywnym zwiedzaniem bardzo pobudza apetyt. Tradycyjne fińskie potrawy są przy tym całkiem sycące, choć bardzo oszczędne w przyprawy. Do najpopularniejszych potraw należą m.in. pieróg karelski (rodzaj bułki z ryżem i ziemniakami, który nas specjalnie nie zachwycił), ryby przygotowywane na setki sposobów, potrawki z renifera (traktowane jako przysmak) i łosia (stanowiący bardziej powszechny rodzaj mięsa) oraz cynamonowe bułeczki. Zastanawiająca jest zwłaszcza popularność tych ostatnich, bo o ile Finowie stronią od bardziej wyszukanych przypraw, tak z jakiegoś nieznanego powodu upodobali sobie akurat cynamon. Bardzo popularne w Finlandii są również … tacos, na które natknąć można się chyba w każdym mieście. Meksykańskie smaki na tyle przypasowały fińskim gustom, że Taco Bell zdecydował się na otworzenie swoich knajp w tym kraju, jako jednym z nielicznych w Europie.
Jeśli jednak stronicie od mięsa, za to cieknie Wam ślina na myśl o soczystym liściu sałaty, to w Finlandii wegetarianie również spokojnie znajdą coś dla siebie. Wegańskie klopsiki czy inne potrawy ze zbóż, których nigdy nie widziałem na oczy, znajdowały się w ofercie chyba każdej knajpy.
Smak Finlandii, czyli Long Drink.
Tacos, szalenie popularne w Finlandii. Wstawiam je, bo okazało się, że nie mam zdjęć żadnego innego jedzenia. Zwykle byłem zbyt głodny, żeby urządzać mu sesję fotograficzną.
Gdyby jednak mało Wam było informacji o fińskich specjałach, to polecam obejrzeć jedynego i niepowtarzalnego pana Roberta w jego zmaganiach ze strogonowem z niedźwiedzia.
On, jedyny i niepowtarzalny.
Epilog
Głównym celem naszego wyjazdu do Finlandii było zobaczenie zorzy polarnej. Jak już wspomniałem, ponieśliśmy na tym polu klęskę, ale podróż i tak zaliczamy do udanych. Będąc jeszcze na miejscu zainstalowaliśmy sobie nawet aplikację, która wysyła powiadomienia w przypadku pojawienia się tego zjawiska nad Rovaniemi. Jak się pewnie domyślacie, nasze telefony milczały podczas pobytu na północy, ale oszalały zaraz po ponownym przyjeździe do Helsinek. Co chwilę przychodziło nam powiadomienie o doskonale widocznej zorzy, w dodatku o wysokiej intensywności. I tak już codziennie, aż do usunięcia aplikacji i obdarzenia jej kilkoma niewybrednymi słowami.
Jeśli więc planujecie wybrać się na poszukiwania zorzy do Rovaniemi, to na miejscu macie naprawdę dużą szansę spełnić swoje marzenie. Musicie się tylko upewnić, że w tym terminie nie wybieramy się tam ponownie.
A, na zakończenie jeszcze jedna ciekawostka z krajowego podwórka – 14 stycznia siego roku zorza polarna była widoczna nad… Łebą. Ma tupet, skubana.
Gdyby natomiast kogokolwiek z Was zainteresowała Finlandia i chcielibyście dowiedzieć się czegoś o tym kraju, ale bez tego całego stania na mrozie, to gorąco polecam książkę pani Małgorzaty Sidz “Kocie chrzciny. Lato i zima w Finlandii“.
Wyjazd do Rovaniemi – porady praktyczne
Garść praktycznych porad, które pomogą wam popełnić te same błędy, co ja:
- Z Rovaniemi do Wioski Mikołaja kursują dwa busy, oba chyba w jakimś stopniu publiczne. Warto jednak sprawdzić ich rozkład jazdy, bo jeżdżą raczej rzadko, a ostatni autobus powrotny odjeżdża ok. 18:20. Bilet kosztuje 4 EUR od osoby w jedną stronę. Można też kupić go w obie strony i wtedy płacimy jedynie 8 EUR za cały kurs.
- Przechowanie bagażu podczas podróżowania po Finlandii nie sprawia trudności, bo prawie na każdym dworcu znajduje się odpowiedni punkt albo tani elektroniczny schowek(ok. 3 EUR za dużą skrytkę). W Helsinkach taką usługę znajdziecie w centrum handlowym Kamppi, zaraz przy wejściu (5 EUR za cały dzień).
- Warto skorzystać ze wspomnianej aplikacji pokazującej szanse na zobaczenie zorzy w wybranym mieście – dostępnej również w formie strony internetowej. Można też sprawdzać prognozy ISES (International Space Environment Service).
- Z Rovaniemi do Helsinek (w tym bezpośrednio z/do lotniska Vantaa) kursuje też bus firmy V. Alamäki O. Bilety można kupić na tej stronie. Standard autobusów podobny do OnniBus.
- W wielu miejscach w Finlandii obowiązuje zniżka studencka. Jeśli więc macie taką legitymację, to możecie zaoszczędzić nieco na biletach wstępu do niektórych atrakcji. Drobna uwaga – Finowie rzadko w ogóle sprawdzają, czy rzeczywiście posiadacie taki dokument, a już zupełnie nigdy jego datę ważności. Tak tylko mówię, na wypadek, gdybyście mieli bardzo pojemne sumienie albo bardzo ograniczony budżet.
Rovaniemi, Oulu, Helsinki – zdjęcia
Poniżej jeszcze kilka zdjęć, które wydają mi się całkiem fajne, ale nie potrafiłem dorobić do nich zabawnego podpisu.