Z drugiej strony Luksemburg to kraj praktycznie nieznany, bo z czym w zasadzie kojarzy się przeciętnemu ankietowanemu Familiady? Znaczna część pewnie bez wahania odpowie, że przede wszystkim z Lichtensteinem, grupka przemądrzałych studentów Europeistyki wymieni kilka unijnych instytucji, a pozostałym na dźwięk tego kraju staje przed oczami kraina szczęśliwości, gdzie pieniądze leżą na ulicy, a w miejskich szaletach leci wiekowy burbon. Na dobrą sprawę wizja ta nie odbiega tak bardzo od rzeczywistości, bo – o ile wierzyć Banku Światowemu, co nigdy nie jest dobrym pomysłem – Luksemburg to drugi pod względem wysokości PKB na osobę kraj na świecie. Pensja minimalna jest mniej więcej dziesięć razy wyższa, niż w Polsce, przy czym cały kraj zajmuje obszar dwukrotnie większy, niż przeciętny mazowiecki powiat i zamieszkuje go nieco ponad pół miliona zamożnych ludzi. Brzmi to jak istny raj na ziemi i nie ukrywam, że tak też trochę wyobrażałem sobie ten kraj – elegancki, ładny i zadbany, lecz po bliższym poznaniu szybko się nudzi i nie ma zbyt wiele do zaoferowania, czyli trochę jak Jarek Kuźniar po włączeniu fonii. Uprzedzenia zdały się być jednak mocno przesadzone, bo weekend w tym mieście minął szybko i ciekawie, choć z drugiej strony nie bardzo wiem, jakie rozrywki można by znaleźć sobie w przypadku dłuższego pobytu.
Trzeba jednak przyznać, że panoramie Luksemburga naprawdę bardzo blisko jest do bajkowej krainy, bo widoki zapadają w pamięć. Na każdym kroku czai się jakaś wzorowo zachowana baszta, potężne mury obronne i całe sterty innych wiekowych kamieni, a wszystko to sterczy dumnie na potężnej skale, na której sprytni Luksemburczycy zbudowali swoją stolicę. Wokół miasta natomiast roztaczają się ogromne, kamienne mosty, które śmiało mogłyby zapewnić niezapominaną scenerię do stoczenia pojedynku na śmierć i życie w jakimś amerykańskim filmie klasy B-. Dość szybko odkryłem jednak irytującą właściwość takiego krajobrazu – z natury lubię naprawdę dużo łazić po nowych miastach i podczas zwiedzania mam nieuleczalną alergię na wszelkie zmechanizowane środki transportu. Luksemburg stawiał mi jednak godny opór przed zdeptaniem każdego kamienia, ponieważ miasto przypomina topograficzny rollercoaster. Zawsze gdzieś jest z górki, pod górkę, albo cholernie bardzo pod górę, a przynajmniej odnosi się to do miejsc naprawdę wartych odwiedzenia.
Prawdę mówiąc, sielankowy Luksemburg ma także swoje ciemniejsze strony. Choć wskaźniki gospodarcze robią wrażenie, to z poziomu przeciętnej ulicy życie wygląda nieco mniej kolorowo. W całym mieście sporo jest wszelkiego rodzaju żebraków, którzy koczują na kipiących przepychem ulicach stolicy, a na każdym kroku spotkać można swojskich panów, proszących o poratowanie choćby złotóweczką. Takie zaczepki zdarzyły mi się kilkukrotnie podczas krótkiego spaceru jedną z głównych ulic, a interesantów nie za bardzo odstraszał nawet metaforyczny worek cebuli wymalowany na mojej twarzy. Z drugiej strony muszę przyznać, że wspomniani panowie nie są w ciemię bici, a rozmowę z turystą potrafią płynnie poprowadzić przynajmniej w trzech językach europejskich, czym biją na głowę większość Premierów lub Ministrów Spraw Zagranicznych III RP. Na dobrą sprawę to wyjazd do Luksemburga pewnie może być traktowany jako swego rodzaju emigracja zarobkowa dla wszelkich hołyszy z całej Europy lub też jako złota kura dla uczestniczących pośrednio w tym biznesie grup przestępczych. Co ciekawe, kraj ten według niektórych uczonych w piśmie uważany jest za jeden z najbezpieczniejszych na świecie, choć akurat ja miałem szczęście zobaczyć na własne oczy jednego z nielicznych przestępców luksemburskiego półświatka. Zapewnił on kilku Policjantom krótki, choć intensywny pieszy pościg po dworcu kolejowym, zakończony niefortunnie kilkukrotnym uderzeniem przez zbiega nosem o posadzkę. W wyniku tego zdarzenia pan przestępca nieco ucierpiał i użyźnił glebę drobną dawką swojej posoki, co wzbudziło powszechnie zainteresowanie gawiedzi. Niestety, nie mam pojęcia, co takiego zmusiło go do ucieczki, ale jego aparycja zapadła mi w pamięci, bo – poza rozbitym nosem i kajdankami na nadgarstkach – śmiało mógłby ozdobić swoją facjatą i markowymi ubraniami pierwszą stronę Vogua. Cóż, w tym mieście nawet złoczyńcy wyglądają jakby dopiero co wyszli z filharmonii.
Ostatnie Wielkie Księstwo na świecie ma również dość interesującą historię. Podobnie jak Polska, wciśnięta była od zawsze między większych i wiecznie narwanych sąsiadów, czyli Francję i Rzeszę Niemiecką. Od uzyskania niepodległości mniej więcej 150 lat temu, Luksemburg zawsze próbował naśladować patent szwajcarski i ogłaszał się państwem neutralnym we wszystkich konfliktach. Kończyło się to mniej więcej tak, że każdy z sąsiadów regularnie podbijał kraj, po czym po podpisaniu rozejmu obiecywał, że tym razem to już na pewno wszyscy poszanują neutralność tego małego państewka. Luksemburczycy kontynuowali swoją myśl polityczną z uporem godnym lepszej sprawy i doczekali się swoich własnych trzech rozbiorów, w wyniku których Wielkie Księstwo zrobiło się zdecydowanie mniej wielkie. Bliskość dwóch dużych narodów nie pozostała też bez wpływu na kulturę tego kraju, bo w zasadzie ciężko spotkać tu kogoś, kto biegle mówi tylko w dwóch językach. Luksemburczykom chyba ciężko było ustalić, do której z dwóch wielkich nacji jest im bliżej (Luksemburg graniczy jeszcze z Belgią, ale umówmy się – Belgowie sami jeszcze nie ustalili, jaką są nacją), bo zarówno francuski, jak i niemiecki zostały uznane językami urzędowymi. Zaradni mieszkańcy postanowili jednak rozwiązać problem tożsamości narodowej na swój sposób i od lat 80’tych rozwijali i promowali język luksemburski, który stał trzecim oficjalnym językiem w tym kraju. Tak też Luksemburczycy postanowili przede wszystkim pozostać sobą, czego sobie i wam życzę.
Luks!