Kuba cz. 2 - korupcja, langusta i człowiek z molibdenu
październik 2024
Ponad 60 lat temu Playa Larga zapisała się na kartach historii, chociaż w nieco nieprzewidywalny sposób. To w tych okolicach w 1961 roku miała miejsce decydująca bitwa wojsk Fidela Castro z atakującymi wyspę opozycjonistami kubańskimi, finansowanymi przez Stany Zjednoczone. Pomimo szerokiego zaangażowania amerykańskiego lotnictwa i CIA, inwazja w Zatoce Świń zakończyła się dla nich spektakularnym niepowodzeniem. Fidel umocnił swoją władzę i przez kolejne dekady cieszył się sławą pogromcy kapitalistycznego supermocarstwa. Prawdę mówiąc, w samej Playa Larga poza kilkoma muralami niewiele wskazywało na wydarzenia z tamtych dni. Muzeum poświęcone zwycięskiej obronie znajduje się w położonej ponad 30 kilometrów Playa Giron, gdzie również toczyły się zacięte walki. Z braku innej oferty kulturalnej, skupiliśmy się tu przede wszystkim na dalszym ogrzewaniu kości w morzu.
Playa Larga - pomiędzy dengą a langustą
Taksówkarze na całym świecie charakteryzują się wyjątkowym stanem umysłu, ale na Kubie cały biznes jest dodatkowo zorganizowany w myśl logiki komunistycznej. Oficjalnie tylko zarejestrowane taksówki mają prawo wozić turystów po wyspie, a władze wyjątkowo pilnują przestrzegania akurat tego obowiązku. Dziwnym zbiegiem okoliczności proces rejestracji udaje się przejść wyłącznie podmiotom stricte rządowym albo ściśle powiązanym z reżimem. W ten sposób agencja taksówkarska stanowi na Kubie prawdopodobnie jedną z najlepiej prosperujących spółek Skarbu Państwa. Nic zresztą dziwnego, bo gringos płacą w zagranicznej walucie, a jest to biznes zbyt dochodowy, aby pozostawić go drobnym przedsiębiorcom. Turyście najczęściej korzystają więc z tak zwanych taxi colectivo, które zbierają wszystkich zainteresowanych przejazdem na danej trasie i dowożą ich praktycznie pod drzwi kolejnego gospodarza. Cały system jest bardzo atrakcyjny dla turystów, bo przejazdy i tak oferowane są po akceptowalnych cenach, a przy okazji nie trzeba się martwić o dostępność paliwa dla autobusu. Blisko 400-kilometrowa podróż w kilkuosobowej taksówce kosztuje około 30-35 euro od głowy, z czego lwią część wynagrodzenia pobiera państwo, kolejną zjada koszt paliwa, następnie prowizja gospodarza zamawiającego kurs, prowizja agencji i na końcu wypłata dla samego kierowcy. Ceny potrafią się przy tym sporo wahać, w zależności od liczby pośredników pomiędzy klientem a właścicielem pojazdu.
Do Playa Larga przyjechaliśmy z planem spędzenia chociaż jednego dnia nad brzegiem plaży, a jeśli czas pozwoli, to również spróbować snorkellingu lub nurkowania. Po dotarciu na miejsce i wymianie wszystkich uprzejmości z naszą nową gospodynią, ruszyliśmy na rozpoznanie terenu. Jak się okazało, w Playa Larga znajdują się dwie plaże – Playa Caletón oraz właśnie Playa Larga. Choć miasteczko nazwano od tej drugiej, to znajduje się ona mocno na uboczu i w dodatku wygląda znacznie mniej imponująco. Jakby tego było mało, na dróżce do niej pełno było wściekłych komarów, więc zanim weszliśmy do wody, to od ugryzień już swędziało mnie całe ciało. Wbrew pozorom to nie taka drobnostka, bo komary na Kubie potrafią przenosić dengę albo inne nieprzyjemne dolegliwości, dlatego na co dzień obficie spryskiwaliśmy się mocnym repelentem. Szybko zapomnieliśmy o komarach, bo woda w Zatoce Świń spełniła wszystkie nasze oczekiwania. Pomimo ponad 30 stopni na zewnątrz, morze ewidentnie było… dużo cieplejsze. Wiodło to do tak absurdalnej sytuacji, że po każdym wyjściu z wody na wspomniany upał praktycznie trzęśliśmy się z zimna.
Czy to z powodu gotującej się wody, czy też złego doboru miejsca, przywieziona z Polski maska do snorkellingu nie za bardzo się zdała. Próby podejmowaliśmy też na położonym bliżej domu i w zasadzie znacznie ładniejszym Caletón, ale szybko odpuściliśmy je na rzecz grzania się w wodzie i podziwiania zachodu słońca z ciepłym piwem w ręku. Samo miasteczko było w tym czasie praktycznie puste, więc mogliśmy cieszyć się całą plaża tylko dla nas, no i trochę też dla głośnej grupy starszych Niemców. Na kolację wybraliśmy się do sąsiadki naszej gospodyni, która zaoferowała nam świeżą langustę po karaibsku. Tym razem nie potrafiliśmy się oprzeć i po raz pierwszy jedliśmy tego pysznego skorupiaka, przy akompaniamencie generatorów prądu i odległej muzyki.
Sielanka nie trwała długo. Pierwsze symptomy problemu zacząłem odczuwać raptem kilka minut po powrocie do mieszkania. Początkowo wziąłem je za zwykłe zmęczenie i efekt kilku godzin nieudolnego pływania w ciepłej wodzie. Na jakimś etapie moja partnerka prześwietliła mnie termowizją w oczach i z stwierdziła, że ewidentnie mam gorączkę. Do tego zaczęły się też inne mniej przyjemne objawy, których opisu sobie tutaj oszczędzę. Jakby nie patrzył, jest to trochę kłopot – opieka medyczna w kraju nie istnieje, a na dodatek sporą część leków pozostawiliśmy jeszcze Juanowi i Marii. Biorąc pod uwagę moją historię medyczną, wahaliśmy się przez dłuższą chwilę pomiędzy wpadnięciem w panikę a natychmiastowym powrotem do Hawany. Jak na ironię, akurat wtedy na nowo pojawił się nam Internet w zakupionej jeszcze na lotnisku kubańskiej karcie SIM, więc mieliśmy okazję przestudiować wszystkie możliwe objawy dengi, zatrucia langustą, a w przypływie kreatywności również skoliozy. Wymęczony lekturą oraz postawiony nieco na nogi znalezionym gdzieś ibupromem, postanowiłem przespać się z tym tematem.
Nad ranem nie było wiele lepiej, więc o dalszym korzystaniu z uroków Zatoki Świń mogłem póki co zapomnieć. Patrząc jednak obiektywnie, nie było na tyle źle, abym nie mógł kontynuować podróży zgodnie z wcześniej założonym planem. Co prawda, moja partnerka co parę minut pytała się mnie o ewentualny ból za gałkami ocznymi, próbując w ten sposób zdiagnozować u mnie dengę, ale uparcie nie chciałem w tej materii współpracować. Z braku lepszej alternatywy, pożegnaliśmy się z podgrzewaną wodą w Playa Larga i ruszyliśmy w dalszą drogę do Cienfuegos.
Zachody słońca w Zatoce Świń są piekne, ale infrastruktura już trochę mniej.
Taki lokalny Starbucks.
Cristal to jedna z dwóch marek kubańskiego piwa. Ogólnie nie powala smakiem, ale w niektórych okolicznościach przyrody potrafi być bardzo przyjemne.
Poza turystyką Playa Larga żyje też z rybołówstwa.
Auto może i ma z 70 lat, ale za to jest garażowane.
Playa Caleton za dnia. Trzeba przyznać, że kubańskie plaże mają swój urok.
Playa Larga o zmierzchu. Tak, plaża to zdecydowanie najładniejsza część tej miejscowości.
Jedną z tańszych opcji żywieniowych na Kubie są lokalne pizze. Kosztują od 150 do 300 pesos (0,5 – 1 USD) i smakują zazwyczaj adekwatnie.
Langusta po karaibsku. Dodatki może nie są zbyt bogate, ale smakuje doskonale. Kwestią sporną jest to, czy przypadkiem nie powoduje zatruć pokarmowych.
Cienfuegos - kontakt z cywilizacją
Po dwugodzinnej drzemce w taksówce i kolejnym ibupromie powoli zaczęły mi wracać siły życiowe. Dodatkowo mając w perspektywie odwiedziny w kubańskiej placówce ochrony zdrowia, wolałem jakoś rozchodzić wszelkie dolegliwości. Po dotarciu do Cienfuegos czekały nas bowiem liczne atrakcje, na czele z dawno zapomnianą… elektrycznością. Jak się okazało, elektrowni udało się właśnie tego dnia przywrócić dostawy prądu do połowy miasta. Zdążyliśmy się już widocznie odzwyczaić od tego udogodnienia, bo autentycznie światło na ulicach, prąd w gniazdku i ciepła woda w kranie były dla nas niejakim zaskoczeniem. Do tego wszystkiego Cienfuegos okazało się aglomeracją z prawdziwego zdarzenia – z w miarę prostymi chodnikami, otwartymi knajpami, a nawet sklepami z elektroniką. Kiedy jednak spróbowaliśmy wejść do jednego z nich, zostaliśmy grzecznie wyproszeni z jakimś bliżej niezrozumiałym komunikatem w kubańskim slangu. Umówmy się, że i tak przecież nie kupiłbym sobie na pamiątkę tutejszego telewizora, więc szybko pogodziliśmy się z tym faktem i poszliśmy dalej.
Długi spacer był jak najbardziej wskazany, bo największą atrakcją Cienfuegos jest jego kolonialna architektura. Dobrze, niektórym obiektom na pewno pomógłby przynajmniej lekki remont, ale w porównaniu z ruinami Hawany, to i tak dopiero co wyszły spod kielni jakiegoś kubańskiego wirtuoza budowlanki. W centrum miasta było też dużo czyściej niż w stolicy i według wszelkich naszych spostrzeżeń, bardzo bezpiecznie. Te wrażenia potwierdziła też napotkana na jakimś etapie para kanadyjskich emerytów, mieszkających od kilkunastu lat właśnie w Cienfuegos. Bądźmy szczerzy – jeśli dwójka wyglądających jak bankomat grubych gringos nie boi się chodzić w środku nocy po mieście, to raczej pospolita przestępczość nie jest tutaj wielkim problemem.
Wraz z nagłym powrotem elektryczności i XXI wieku, wieczorne Cienfuegos próbowało nadrobić stracony czas. Z knajp, samochodów albo przenośnych głośników rozlegały się latynoskie rytmy, a niektóre lokale uruchomiły nawet fikuśnie światełka. Tego dnia byłem jeszcze daleki od optymalnej formy, dlatego też wybrałem ostatni już ibuprom zamiast szklanki (wreszcie) schłodzonego piwa. Wspomniani już Kanadyjczycy opowiedzieli nam też, że w mieście zawsze sporo się dzieje. Na kolejny dzień zaplanowany był koncert – według nich – najlepszego rockowego zespołu na Kubie. Nie jest to szczególnie popularny gatunek muzyki w tym kraju, więc istniała spora szansa, że jest to również jedyna kapela grająca ciężkie brzmienia. Grupa nie jest przesadnie znana, ale jeśli z jakiegoś powodu macie akurat ochotę usłyszeć próbkę kubańskiego rocka, to możecie zerknąć na kanał zespołu Bouqet na YT.
Podczas mojego pobytu na Kubie miałem też gorącą nadzieję na zobaczenie jakiegoś meczu miejscowego zespołu piłki kopanej. Pierwsze próby podjąłem jeszcze w Viñales, przy czym tamtejszy stadion miejski był raczej miejscem spotkań młodzieży pozbawionej w tym czasie zajęć szkolnych. Nadzieja ponownie rozbudziła się we mnie w Cienfuegos, które według dostępnych danych triumfowało w zeszłorocznej edycji ligi kubańskiej, a mi udało się nawet zlokalizować na mapie miejscowy stadion. Nigdzie jednak nie udało mi się znaleźć jakiejkolwiek informacji o nadchodzących spotkaniach, co z kolei skłoniło mnie do zgłębienia tematu kubańskiego footballu.
Co ciekawe, w październiku 2024 tegoroczna edycja ligi nadal formalnie trwała. Problem w tym, że pierwsze i ostatnie spotkanie w jej ramach rozegrano jeszcze w … lutym, a o kolejnych meczach nie było póki co słychu. Według archiwalnych danych, jeszcze w czerwcu zeszłego roku spotkania odbywały się w miarę regularnie, nawet co kilka dni. Zagadkę martwej ligi częściowo wyjaśniają zawiłości kubańskiego systemu komunistyczno-rewolucyjnego. Warto wiedzieć, że od 1961 na wyspie oficjalnie zakazany jest profesjonalny sport jako przejaw kapitalistycznego zepsucia. Kubańska liga pozostaje więc zarówno najwyższym poziomem rozgrywkowym, jak i turniejem w pełni amatorskim, bo zawodnicy nie otrzymują za grę żadnego wynagrodzenia. Potrafię sobie wyobrazić, że w obecnej sytuacji coraz ciężej może być im się spotkać z przeciwnikami z sąsiedniego regionu wyspy, bo – jak pewnie już wspomniałem – brakuje paliwa, więc i dojechanie na mecz sprawia pewne problemy. Sytuacja ze sportem na Kubie zaczęła się podobno powoli zmieniać w ostatniej dekadzie, bo kubańscy zawodnicy niby mogą bezpiecznie podpisać kontrakty z zagranicznymi klubami, ale w praktyce bardzo rzadko dochodzi do ich realizacji. A co na ten temat myślą sami Kubańczycy? Biorąc pod uwagę absolutne szaleństwo w knajpach przy okazji transmisji El Classico, mają chyba ciut bardziej wyrozumiałą od Fidela opinię na temat profesjonalnego futbolu.
Obok rynku pojawiły się nawet stragany z pamiątkami.
Pełna cywilizacja – równe chodniki, odremontowane fasady, puste śmietniki. Sielankę zaburzają przerwy w dostawie prądu, ale i tak jest nieźle.
Główny deptak Cienfuegos.
Kościół na rynku w Cienfuegos. Miejsce zdecydowanie pocztówkowe.
Z samą nazwą miasta – Cienfuegos – wiąże się też pewna historia. Po przylocie na Kubę szybko zauważymy, że pamięć o rewolucji jest tutaj nadal żywa, a przynajmniej aktywnie kultywowana przez państwową propagandę. Z pomników, murali i przydrożnych tablic spoglądają na mieszkańców twarze dawnych przywódców, w tym przede wszystkim Che Guevara. Numerem dwa nie jest wcale – jak można by się spodziewać – Fidel Castro, a inny kubański awanturnik, Camilo Cienfuegos. Był jednym z nielicznych rewolucjonistów, który w miarę ogarniał militarne aspekty przedsięwzięcia i odnosił w tym zakresie wymierne sukcesy. Dzięki temu Fidel mianował go później szefem Rewolucyjnych Sił Zbrojnych, a sam Cienfuegos był jedną z najbardziej rozpoznawalnych i popularnych postaci całego ruchu. Na dzisiejszym Placu Rewolucji w Hawanie znalazły się zresztą tylko dwie twarze – Che Guevary i właśnie Camilo Cienfuegos. Swoją drogą, przy tym drugim uwieczniono też jego słowa, wypowiedziane do Fidela podczas jednego z jego publicznych przemówień – “Vas bien, Fidel”, czyli w bardzo luźnym tłumaczeniu – “Dobrze Ci idzie, Fidel”. Rzeczywiste relacje pomiędzy panami najprawdopodobniej uległy już w tamtym czasie sporemu ochłodzeniu.
Wraz z nastaniem nowego reżimu poglądy dwóch najsłynniejszych brodaczy wyspy zaczęły się zauważalnie różnić, przede wszystkim w kwestii ich stosunku do komunizmu. Castro był zwolennikiem zbliżenia z ZSRR, a siłą rzeczy i tamtejszym ustrojem społeczno-gospodarczym, czemu sprzeciwiał się Cienfuegos. Panowie nie mogli dojść w tej sprawie do porozumienia, więc niezbędna była interwencja siły wyższej. Dziwnym zbiegiem okoliczności, pod koniec października 1959 roku Camilo udał się w rejs do Hawany swoją służbową Cessną, lecz nigdy nie pojawił się w stolicy. Jego samolot zaginął gdzieś nad Morzem Karaibskim i Cienfuegos przepadł na zawsze. Kuba straciła bohatera rewolucji, a Fidel Castro wieloletniego przyjaciela i oponenta wobec jego komunistycznych zapędów. W uroczystości pogrzebowej brał udział wspomniany już wcześniej Che Guevara i to właśnie z tego dnia pochodzi jego najsłynniejsze zdjęcie. No dobrze, ale jaki jest związek samego miasta Cienfuegos z opisywanym tu Camilo Cienfuegos? Po prawdzie to żaden, bo wbrew autokratycznej tradycji to wcale nie od niego pochodzi nazwa wspomnianej aglomeracji, a od XIX-wiecznego hiszpańskiego kapitana o tym samym nazwisku. Nie myślcie sobie jednak, że pechowy dowódca na zawsze już przepadł z kart historii. Pamięć o nim trwała i znalazła nawet swój wyraz w oddalonym od Kuby o prawie o 9 000 kilometrów Mińsku Mazowieckim. Pewna okoliczna spółka, Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego, obecnie znane jako PESA Mińsk Mazowiecki S.A., przez blisko 20 lat dumnie nosiła imię kubańskiego rewolucjonisty, Camilo Cienfuegos.
Podróżując po wyspie dziwiła nas zauważalna dysproporcja pomiędzy wszechobecnym kultem Che (albo też Camilo Cienfuegos) a znikomą obecnością Fidela Castro w przestrzeni publicznej. Faktycznie, parę razy przemawiał on z propagandowych plakatów gdzieś przy drodze, ale jak na takiego kubańskiego samca-alfa to coś za mało. Nie żyje on już ponad 8 lat, a w całym kraju nadal nie znajdziemy ani jednej nazwanej na jego cześć ulicy, placu albo przynajmniej wyjątkowo ładnego cygara. Oczywiście, nie jest to dziełem przypadku albo jakiegoś umniejszania roli Castro przez kolejnych przywódców Kuby. Fidel był bowiem w głębi serca skromnym rewolucjonistą o blisko miliardowym majątku, który zdecydowanie sprzeciwiał się kultowi jednostki. Na jakiś czas przed swoją śmiercią zażądał więc, aby nie nazywać jego imieniem żadnych obiektów użyteczności publicznej i ogólnie powstrzymać się od komunistycznej kanonizacji. Znając dobrze realia systemu przewidywał, że bez jego wyraźnej interwencji Hawana może być szybko przemianowana na “Ciudad Castro” przez co bardziej usłużnych naśladowców. Dzisiaj tylko dzięki wyjątkowemu umiarkowaniu Fidela (no i powszechnej biedzie) Kubańczycy dają radę powstrzymać się od ciągłych pochodów ku czci wodza rewolucji.
Cienfuegos może się pochwalić śliczną kolonialną architekturą.
Gdzieś na tej ulicy kierowca taksówki wśród najwybitniejszych polskich piłkarzy wymienił nam Ireneusza Jelenia.
Wiecznie żywy Polaquito gdzieś na bocznej uliczce Cienfuegos.
Tylko sporadycznie na Kubie możemy dojrzeć wizerunek Fidela. Tu akurat na propagandowym banerze.
Na Kubie baseball i piłka nożna są podobnie popularne. Tu akurat stadion z Viñales.
A to stadion w Hawanie. Nie wydaje mi się, żeby regularnie grywał tu Huragan La Habana albo inny GKS José Martí.
Wyjątkowo dobrze zaopatrzony sklep. W ofercie m.in papierosy, soczki i spaghetti, a na wszystko spogląda nieśmiertelny El Comandante.
Wieści o dostawach produktów pierwszej potrzeby szybko rozchodzą się wśród miejscowych.
Ciekawe, czy na Kubę dotarł już koncept przetargów na ławeczki w cenie nowego Mercedesa.
Cienfuegos prezentuje się bardzo zamożnie.
Fidel i Cienfuegos. Prawdziwi rewolucyjni przyjaciele aż po grób. Albo aż do pierwszej różnicy zdań i śmierci jednego z nich w niewyjaśnionych okolicznościach.
Trynidad - człowiek z molibdenu oraz egzotyczny proceder korupcyjny
Napięty grafik nie pozwolił nam jednak na dłuższy pobyt w Cienfuegos. Przy okazji moja sytuacja na froncie zdrowotnym znacznie się poprawiła, więc miałem dobre karty na ręku, żeby namówić swoją towarzyszkę do kontynuowania podróży według wcześniej założonego planu. W ten sposób dojechaliśmy do malowniczego Trynidadu, będącego jednym z najstarszych miasteczek na Kubie. Rejon bardzo się wzbogacił podczas okresu cukrowego prosperity, trwającego mniej więcej od początku do XIX wieku do końca I Wojny Światowej. Obecnie w miasteczku widać jednak zarówno pozostałości jego “złotego wieku”, jak i cóż, mniej świetnej współczesności. Kolonialna starówka Trynidadu również znalazła się na liście światowego dziedzictwa UNESCO, aczkolwiek zakres jej konserwacji potrafi pozostawić nieco do życzenia. Wystarczy odejść jedną lub dwie uliczki głównego placu, aby zobaczyć budynki, w których zdecydowanie więcej od UNESCO do roboty miałby UNICEF albo WHO.
Jak we wszystkich turystycznych miejscach na Kubie, w Trynidadzie jest pięknie, ale biednie. Ledwo trzymające się w pionie baraki tuż obok zabytków architektury, gromady żebraków proszących o paracetamol pod drogimi knajpami, a do toalety w jedynym muzeum aż strach zaglądać. Wspomniana placówka kultury to swoją drogą też bardzo ciekawy obiekt, który w naszym położeniu geograficznym nie miałaby prawa istnieć. Znajduje się ona w budynku dawnego magnata cukrowego i z jakiegoś powodu wyposażone jest w całkiem wysoką dzwonnicę. Większość odwiedzających rezygnuje tym samym z wizyty w muzeum i od razu wspina się po schodach na szczyt wieżyczki, gdzie mogą zrobić zdjęcie ślicznej panoramie Trynidadu. Wizyta w samej placówce jest przy tym być może jeszcze bardziej niezapomnianym wrażeniem. Zgodnie z przewodnią myślą systemu, poświęcona jest przede wszystkim rewolucji, a przy okazji też odrobinę historii miasta. Część wojenno-wyzwoleńcza jest chyba najgorzej wyposażonym muzeum, jakie dotychczas widziałem. Na całą wystawę składa się kilka niepodpisanych zdjęć, parę map, może ze dwa karabiny i w ten sposób powoli zmierzamy do końca spisu inwentarza. Natomiast fragment poświęcony historii miasta jest – co ciekawe – jeszcze gorszy. W malutkiej salce zgromadzono kilka zdjęć lokalnych władz, jakąś zagubioną laurkę z kubańskiej podstawówki oraz… wydrukowany artykuł o Trynidadzie z Wikipedii. Na pocieszenie mogę powiedzieć, że cena wizyty jest zupełnie adekwatna do jej walorów edukacyjno-estetycznych i wynosi w przeliczeniu na nasze jakieś 2 złote.
Jedną z osobliwości Trynidadu jest fakt, że większość ulic w mieście posiada dwie nazwy: jedną przed-, a drugą porewolucyjną. W ten sposób sąsiedzi mieszkają na przykład jednocześnie przy ulicy Simona Bolivara (południowoamerykańskiego bohatera narodowego), jak i ulicy Desengaño (rozczarowania). Z jakiegoś powodu tylko ulica Kolumba pogodziła obie strony sporu, dzięki czemu pozostawiono ją pod starą nazwą. W praktyce lekko komplikuje to sytuację podróżnym. Bardzo często Kubańczycy podają adresy mniej więcej w taki sposób: ulica X, pomiędzy ulicą Y i Z. Teraz wyobraźcie sobie, że próbujecie wytłumaczyć komuś, aby wysadził was na ulicy Francisco Gomez Toro (czyli dawnej Peña), z kolei mieszczącej się pomiędzy czterema kolejnymi łamańcami językowymi. Zanim podasz komuś adres, to musisz wyrecytować nazwiska połowy kubańskich rewolucjonistów i drugie pół słownika hiszpańskiego. Niemniej w jakiś sposób jest to rozwiązanie iście salomonowe, bo niezależnie od poglądów politycznych, każdy znajdzie dla siebie dogodne nazewnictwo.
Pierwszy dzień spędziliśmy błąkając się po mniej lub bardziej (choć głównie to drugie) urokliwych uliczkach miasta. Na jakimś etapie wspięliśmy się nawet na pobliskie wzgórze, gdzie mieścił się nadajnik stacji telewizyjnej. W zasadzie gotowi byliśmy już uznać, że akurat ta wycieczka w 30-stopniowym upale była pomysłem zgoła idiotycznym, kiedy wypatrzył nas jeden z pracowników placówki i zaprosił do środka. Zadowolony niespodziewanym towarzystwem, wspiął się z nami na dach swojej stacji i z jej szczytu opowiedział nam o całej okolicy Trynidadu. Nauczony doświadczeniem z różnych części świata, czekałem już tylko jak za swoją usługę będzie chciał od nas pieniądze, szybko zmieniając charakter naszych relacji na bardziej komercyjny. Co najdziwniejsze, nic takiego nie miało miejsca, a ja zszedłem ze wzgórza zaskoczony, że na Kubie nadal można z kimś porozmawiać bez wchodzenia w rolę turysty do naciągnięcia. Przyznam się szczerze, że po chwili to z kolei ja czułem się jak skąpy gringo bez odrobiny kultury.
Zachód słońca w Trynidadzie. Doskonałe warunki do picia piwka i gry w makao.
Małe muzeum Rewolucji w Trynidadzie. Ekspozycja jest umiarkowanie rozbudowana.
A to część poświęcona historii miasta w tutejszym muzeum. W cenie biletu ta skarbnica wiedzy oferuje nam m.in. wydruki z Wikipedii.
W Trynidadzie – jak na całej Kubie – przeważa zabudowa jednopiętrowa.
Wszystkie ulice na starówce Trydnidadu są wybrukowane. W totalnych ciemnościach nocy znacznie zwiększa to szanse na skręcenie kostki.
Dzwon na szczycie muzeum w Trynidadzie. Gdyby wszyscy turyści potrafili czytać, być może powstrzymałby ich napis w języku hiszpańskim mówiący “proszę nie uderzać w dzwon”.
Najpopularniejszy rodzaj sklepu na Kubie, czyli handel obwoźny.
Zawodowy sport nie jest mile widziany na wyspie, ale nikt nie zabroni Kubańczykom, żeby marzyć o zostaniu kolejnym Messim.
Jak na całej Kubie – ładnie, ale biednie.
Wodospad Vegas Grandes, jeden ze skarbów pobliskiego parku narodowego.
Ruiny niedaleko kompleksu szpitala zakaźnego w Topes de Collantes. Sam szpital w miarę się trzyma, ale po zwycięstwie rewolucji porzucono rozpoczęte okoliczne budowy.
Kubańczycy uwielbiają przesiadywać na werandzie. Mieszkańcom miast jest trochę ciężej, ale zawsze znajdą sobie kawałek chodnika lub inny wykusz.
Jednym z największych bogactw Trynidadu jest jego życie nocne. Na starówce i okolicach pełno jest knajp, które za dnia serwują całkiem dobre jedzenie i nawet lepsze od nich drinki. Sytuacja staje się jeszcze ciekawsza wraz z nastaniem nocy, bo wtedy w praktycznie wszystkich szanujących się knajpach zaczynają się koncerty na żywo. W repertuarze jest chyba wszystko, od kubańskiego jazzu, przez pieśni ludowe na klasykach Buena Vista Social Club kończąc. Niezależnie od muzyki, Kubańczykom nie potrzeba dodatkowych zachęt aby bez wahania wyjść na parkiet. Niekiedy dołączają do nich też co odważniejsi turyści, którym zwiększone stężenie Mohito we krwi wmówiło jakoś, że są przecież wyśmienitymi tancerzami. Dla mnie jednak taneczne kompetencje Kubańczyków wydawały się na tyle solidne, że powstrzymałem się od udzielenia im kilku lekcji rodem z nadwiślańskich wesel. Nocne śpiewy i zabawy trwały do późna w nocy, choć ja sam słyszałem je o tej porze głównie przez sen. Niestety, w pewnym momencie życia człowiek odkrywa, że rum na wakacjach jest super, ale spanie 8 godzin jest jeszcze lepsze.
W kolejnych dniach korzystaliśmy ze wszystkich atrakcji Trynidadu, położonego w racjonalnej odległości zarówno obok górzystego parku narodowego, jak i miejscowych plaż. Z uwagi na dość wysokie ceny niespecjalnie chcieliśmy korzystać z ofert wycieczek naszego gospodarza, więc wzięliśmy się za samodzielnie rozpoznanie rynku atrakcji turystycznych. Spacerując po ulicach, na jakimś etapie poznaliśmy Piñę – lokalnego człowieka renesansu. Muszę przyznać, że w jego wypadku silny kubański akcent niekiedy utrudniał nam komunikację, ale nie ma takich rzeczy, których nie da się wytłumaczyć odpowiednią ilością gestykulacji. Sam Piña był też zachwycony, że po pierwsze w ogóle znalazł turystów, a po drugie, że tak wspaniale dogadują się z nim po hiszpańsku. Nie chciałem burzyć jego opinii na temat naszych zdolności językowych, dlatego też spora część naszych rozmów polegała na potakiwaniu i wygłaszaniu zupełnie niezwiązanych z tematem stwierdzeń.
Nasz nowy kolega zaproponował nam całodniową wycieczkę w pobliskie góry, przy czym pokrętnie wyjaśnił, że po drodze mogą nas czekać jakieś problemy z policją. Na ile go zrozumiałem, posiadał gotowe rozwiązanie tej kwestii, w niejasny sposób wiążące się jakoś z rybami i jego kuzynką. Z braku lepszego pomysłu, wsiedliśmy na pakę starożytnego jeepa Piñi i ruszyliśmy gdzieś na obrzeża Trynidadu. Po drodze na miejsce nasz kierowca wytłumaczył nam, że jest bardzo dumny ze swojego 76-letniego pojazdu, chociaż akurat jakiś czas temu zgubił do niego dokumenty i jeździ nim głównie na rezerwie paliwa. Okej, jesteśmy na wakacjach, nie będziemy się takimi rzeczami stresowali, więc grzecznie pokiwaliśmy głowami i czekaliśmy na dalszy rozwój wypadków. Po krótkim postoju do naszego prawie nadającego się do ruchu pojazdu wsiadła wspomniana kuzynka Piñi, ubrana w charakterystyczny mundur policyjny. Jak się szybko okazało, dojechała z nami tylko na rogatki miasta, gdzie jej koledzy z pracy skrupulatnie sprawdzali dokumenty wjeżdżających do miasta taksówek. Zgodnie z lokalnymi przepisami, prawo do przewozu turystów (a przede wszystkim pobierania od nich opłat) mają tylko oficjalne agencje, namaszczone do tego przez rząd. Nietrudno się domyślić, że od tego restrykcyjnego przepisu istniały pewne wyjątki. Podczas wcześniejszych przejazdów kilkakrotnie widziałem, jak kierowcy omyłkowo dawali stróżom prawa do sprawdzenia plik pesos zamiast dokumentów pojazdu, a tym razem nasz Kubańczyk postanowił skorzystać z rodzinno-zawodowej przychylności. Jaką rolę w tym wszystkim miały odegrać ryby, to akurat okazało się następnego dnia.
W pobliskim parku Topes de Collantes można było nieco ochłonąć od panującego na wyspie upału, a przy okazji bliżej przyjrzeć się miejscowej florze. W okolicy znajduje się też kilka mniej lub gorzej zadbanych tras trekingowych, zazwyczaj kończących się u podnóży jakiegoś wodospadu lub innego cieku wodnego. Jednym z głównych punktów każdej wycieczki jest przy tym wodospad (i prowadząca do niego ścieżka) Vegas Grandes. Przy wejściu na szlak spotkaliśmy się z osobliwym przejawem miejscowej przedsiębiorczości, bo pan strażnik z szałasu zażądał od nas po 10 euro za wstęp. Stawka co najmniej mało kubańska, ale dobrze, to park narodowy, więc nie będziemy grymasić. Oczywiście, jakikolwiek oficjalny cennik nie istniał, a na potwierdzenie płatności dostaliśmy tylko niefiskalne kiwnięcie głową. Kiedy ta sama sytuacja pojawiła się przy szlaku na kolejny wodospad, poczuliśmy się już ewidentnie robieni w konia. Na ten problem Piña również znalazł rozwiązanie, bo korzystając z mieszanki wrodzonego uroku osobistego i nabytych znajomości, odnalazł dla nas szlaki pozbawione kas biletowych. Poziom ich przygotowania pozostawiał niekiedy nieco do życzenia, ale generalnie to rozwiązanie zdecydowanie bardziej przypadło nam do gustu. Kiedy jednak na kolejnym opuszczonym szlaku napotkaliśmy na – tym razem zupełnie prawdziwego węża – jakoś nabraliśmy ochoty na powrót do cywilizacji. Podobno jakiś czas temu z Topes de Collantes można było przejechać w 1,5 godziny na największy wodospad Kuby, El Nicho, ale jakiś czas temu ulewne deszcze zniszczyły drogę, a władze nie spieszą się z jej odbudową. Bogatsi o kilkadziesiąt zdjęć i cały dzień na świeżym powietrzu, ruszyliśmy w stronę Trynidadu.
Wszystkie szaleństwa systemu Kuby sprawiają, że nawet nocne wyjście do knajpy w tym kraju to ciekawe przeżycie. Z jednej strony mamy bowiem lokale tętniące życiem, z których unosi się nieśmiertelna Guantanamera, a z drugiej strony prowadzące do nich ulice pogrążone są w iście nierealnych ciemnościach. W efekcie przechodnie oświecają sobie drogę latarkami w telefonach, co i rusz potykając się rytmicznie o dziury w miejskim bruku. Zapomniałem chyba wspomnieć, ale w tej części wyspy nadal nie przywrócono w pełni elektryczności, a nawet gdyby jakimś cudem udało się to osiągnąć, to Trynidad sprawiał wrażenia zainteresowanego oświetleniem miejskim.
Pracownicy knajp czekają na zmierzch i rozpoczęcie nocnego życia miasteczka.
Każda szanująca się (czytaj: droższa) knajpa w Trynidadzie posiada wieczorem generator prądu i zespół muzyczny.
Główny plac Trynidadu.
Rzeka płynąca przez jaskinie gdzieś na końcu jednej z leśnych ścieżek.
Na zakończenie wizyty w Trynidadzie spróbowaliśmy zrobić w końcu użytek z naszej maski do snorkellingu. Powiedzieliśmy o tym pomyśle Piñi, który zareagował entuzjastycznie i postanowił obwieźć nas po swoich ulubionych miejscówkach na wybrzeżu. Z potoku jego kubańskiego slangu wychwyciłem też, że na co dzień jest zapalonym rybakiem i całe dni potrafi spędzić na morzu. W tamtym momencie na myśl przychodził mi raczej obraz z książki “Stary człowiek i morze”, co było bardzo odległe od rzeczywistych technik stosowanych przez naszego kolegę.
Ponownie zapakowaliśmy się do jego wysłużonego Jeepa, a Piña ruszył w kierunku pobliskiej Playa Boca. Jak sam twierdził, jest to doskonałe miejsce do łowienia ryb, gdzie jemu też zdarza się pływać z maską. Tym razem rozrywki dostarczali mu jednak nieporadni Polacy, którzy co kilkanaście minut wychodzili na brzeg pooddychać świeżym powietrzem. W każdym razie ryb było sporo, a gdzieniegdzie udało nam się dojrzeć nawet jakieś nieśmiałe szczątki rafy koralowej. Piña zarzekał się, że dalej od brzegu jest jeszcze lepiej, ale wątpliwe umiejętności pływackie powstrzymały mnie od podobnych eskapad. Największą napotkaną osobliwością była natomiast bliżej nieokreślona ryba z rodzaju podnawek, które mają w zwyczaju przyczepiać się do większych okazów i korzystać przez to z darmowej podwózki oraz wyżywienia. Z nieznanego mi powodu uznała, że świetnie nadaję się na jej nowego żywiciela i wczepiona w moją nogę towarzyszyła mi przez cały czas prób utrzymania się na wodzie. Uwierzcie mi, uczucie przyssanej do uda ryby dalekie jest od mojej definicji komfortu, aczkolwiek po jakimś czasie nawet do tego dało się przyzwyczaić.
W dalszej kolejności Piña zabrał nas na główną plażę Trynidadu, Playa Ancon. Na miejscu w końcu wyjaśnił nam na czym polega snorkelling w jego wykonaniu oraz co ma wspólnego łowieniem ryb, a przy okazji również z wczorajszą zawoalowaną korupcją. W temacie tego ostatniego powiedział nam, że faktycznie policjanci zgodzili się przymknąć oczy na jego brak papierów, pozwoleń i antyczny wiek samochodu, ale w zamian bardzo chętnie zjedliby rybę. Z kolei tak się szczęśliwie składa, że Piña jest znanym na całą okolicę rybakiem, więc obie strony doszły do porozumienia w sprawie barteru. Jego renoma natomiast w dużym stopniu wynika z faktu, że nad wątpliwą skuteczność wędki upodobał sobie inne narzędzie połowu: harpun. I tak oto Piña rozebrał się do gaci, założył prostą maseczkę z rurką, leciwe płetwy i uzbrojony we wspomniane narzędzie zbrodni zaczął wchodzić do morza. Jeszcze chwilę przed zanurzeniem ustalił z nami, że wróci najpóźniej za 4 godziny, po czym bez większego wahania wypłynął na pełne morze. Przez jakiś czas widzieliśmy jeszcze unoszącą się za nim malutką boję, nieznanego mi dokładnie przeznaczenia, po czym i ona zniknęła gdzieś w blasku karaibskiego słońca.
Podczas gdy nasz kierowca oddawał się morskiemu kłusownictwu, my wylegiwaliśmy się na plaży. Sama czynność nigdy przesadnie mnie nie pociągała, ale na tak ładnej plaży nawet mi sprawiało to pewną przyjemność. Słońce, czysty piasek, przejrzysta woda i… hm, grupy starszych Europejczyków z Kubankami. W tym miejscu mógłbym niby pisać o wakacyjnej miłości i uczuciu, które łączy ludzi nawet pomimo braku wspólnego języka. Problem w tym, że wspomniane pary łączy raczej coś zgoła odmiennego, a mianowicie: prostytucja. Jak w kilku innych podobnie krajach świata, również na Kubie kwitnie proceder opłacania sobie miejscowych towarzyszek podróży przez bogatych turystów. Często jest to wręcz współpraca długofalowa, trwająca przez cały urlop albo nawet i kilka kolejnych. Co przy tym ciekawe, sytuacja nie wydaje się wzbudzać większych emocji wśród Kubańczyków i traktowana jest jako coś zupełnie normalnego, a wręcz jako naturalny sposób na wakacyjny zarobek. Miejscowi nie zaglądają nikomu pod pierzynę (choć w tych warunkach pogodowych i tak mają ją tylko wyjątkowi fetyszyści) i wydają się bardzo wyzwoleni we wszystkich kwestiach płciowych. Wszystko, co tylko przeciętnie kreatywny człowiek potrafi zrobić ze swoimi narządami rozrodczymi i ich okolicami, uznawane jest za sprawę prywatną i nie wywołuje sensacji. Niby wspomniana naturalność to nic wielkiego, ale i tak potrafi zaskoczyć osobę wychowaną w naszym kręgu kulturowym. Pragnę zauważyć, że z ponad połową Kubańczyków dzielimy formalnie to samo wyznanie, a jednak nasze społeczeństwa – delikatnie mówiąc – nieco się różnią w tej kwestii. Najwidoczniej dystans i tropikalna pogoda potrafią złagodzić surowość moralnych wzorców płynących z Watykanu.
Dalsze rozważania na tematy obyczajowe przerwał nam widok Piñi wyłaniającego się z morza. Najwidoczniej tym razem 3 godziny w wodzie zupełnie mu wystarczyły, bo wyciągnął ze sobą całe naręcze ryb i chyba ze dwie langusty. Jak sam stwierdził, zazwyczaj wypływa w morze na jakieś 7-8 godzin, ale tym razem jest przecież w pracy i nie chciał nas zostawiać na cały dzień. Był przy tym ewidentnie zadowolony z połowu, bo poza zaplanowaną korzyścią majątkową dla policjantów zostało mu jeszcze kilka sztuk na dalszy barter. Zanim ostatecznie zebraliśmy się z plaży, Piña zdążył jeszcze pobajerować kelnerki oraz nazbierać puszek, które zamierzał podarować sąsiadce w ramach drobnego wsparcia. Niestety, po powrocie do miasta musieliśmy pożegnać się z tym człowiekiem kubańskiego renesansu oraz z samym Trynidadem. Nierealna jeszcze chwilę temu wizja powrotu do polskiego listopada zaczęła tym samym nabierać coraz to wyraźniejszych kształtów.
Playa Ancon, najładniejsza plaża Trynidadu.
Hasta luego, Cuba
Na zakończenie wyjazdu wróciliśmy jeszcze do Hawany, gdzie wpadliśmy na pomysł wysyłki staromodnych pocztówek do rodziny i niektórych znajomych. Tu po raz kolejny dała nam się we znaki cała logika i wzorowa organizacja kubańskiego systemu. Zacząć należy od tego, że znalezienie placówki pocztowej graniczy z cudem, chociaż może należy tu uściślić – chodzi mi o znalezienie otwartej placówki pocztowej. Spacerując po mieście udało nam się zlokalizować trzy obiekty, które w zasadzie powinny świadczyć wskazane usługi. Wszystkie były – jakżeby inaczej – zamknięte, przy czym stan niektórych lokali wskazywał, że proces ten może trwać już co najmniej od kilku huraganów. Kolejną próbę podjęliśmy jeszcze na lotnisku w Hawanie i faktycznie, osiągnęliśmy tam pewne sukcesy. Okazało się, że jeszcze przed kontrolą bezpieczeństwa znajduje się sklepik z pocztówkami oraz (co za zaskoczenie) zamknięta placówka pocztowa. W sklepiku dostaliśmy pocztówkę, a wraz z nią zapewnienie, że można ją nadać po przejściu przez kontrolę bezpieczeństwa. Jak się później okazało, była to w pewnym sensie prawda. Po drugiej stronie kontroli faktycznie znaleźliśmy inną budkę, która była władna do nadawania listów, ale w naszym wypadku nie na wiele się to zdało. Lokal nie posiadał bowiem samych znaczków – te można było kupić wyłącznie na poczcie, która po pierwsze została już za nami, a po drugie i tak był zamknięta. W ten sposób kartka przyjechała z nami do Polski jako kolejna pamiątka ułomności kubańskiego systemu.
Spotkałem się kiedyś z taką opinią, że z wyjazdem na Kubę należy się spieszyć, bo już wkrótce zaleje ją fala kapitalizmu i wyspa straci swój unikalny urok. Faktycznie, jeśli pod pojęciem uroku mamy na myśli wszechobecny niedobór i komunistyczną prowizorkę, to nadal jest go pełno na wyspie. Kwestią sporną pozostaje natomiast, czy miejscowi nie zdecydowaliby się na oddanie jego części w zamian za burżuazyjne wymysły w postaci elektryczności albo jedzenia. Na nieszczęście dla nich, niewiele wskazuje na masowe pojawienie się wspomnianych luksusów na Kubie w najbliższym czasie. Zmiany, owszem, stopniowo zachodzą, ale raczej na gorsze. Od naszego wyjazdu kraj przeżył kolejną zapaść sieci energetycznej, huragan, problemy z zaopatrzeniem i – jakby tego było mało – trzęsienie ziemi. Większość z tych problemów byłaby wyzwaniem nawet dla świetnie zarządzanego państwa, a co dopiero dla komunistycznego skansenu.
Miejscowi powtarzają, że znajdują się w punkcie kryzysowym i że dalsze trwanie w tym stanie jest zwyczajnie niemożliwe. W ostatnich dniach pojawiły się również doniesienia o pierwszych, nieśmiałych jeszcze protestach na wyspie, które zostały jednak szybko stłumione. Uśmiechnięci Kubańczycy od dawna nie pałają już miłością do swojej władzy, a ta każdego dnia zdaje się na dodatek potwierdzać własną nieudolność. System chwieje się i trzeszczy, trzymając się wyłącznie na trytytkach masowego zamordyzmu. Może więc warto pośpieszyć się z wyjazdem na Kubę? Jeśli utrzyma ona aktualne tempo cofania się w rozwoju, za kilkanaście lat możecie już tam nie dolecieć. Bo nie będzie na przykład lotnisk.
Jeśli już nie pamiętasz, co działo się w części pierwszej, to zawsze możesz odświeżyć sobie pamięć pod tym adresem:
A jeśli dodatkowo chcesz usłyszeć kilka porad przed wyjazdem na własną rękę na Kubę, to zapraszam do odrębnego wpisu.
Kurde, wygląda na to, że czas tam naprawdę się zatrzymał i nie chce ruszyć do przodu. No i całkiem niesamowite, że przez tyle lat takiej biedy i fatalnych warunków ludzie się otwarcie nie buntują i że reżim w dalszym ciągu sobie trwa i ma się dobrze. Fajnie opisane absurdy i skrajności kraju – Vas bien, Autorze 😉