Kuba cz. 1 - Co za piękna katastrofa
październik 2024
17 października o godzinie 21:45 czasu lokalnego Premier Kuby Manuel Marrero wystąpił w telewizyjnym orędziu i skromnie pochwalił się rodakom o kolejnych osiągnięciach kubańskiego komunizmu, tym razem w sferze elektryczności. Najważniejszym elementem jego wystąpienia było przyznanie się, że kraj praktycznie nie posiada już żadnych paliw, a tym samym nie jest w stanie zapewnić normalnego funkcjonowania elektrowni. Zapowiedział dalsze ograniczanie (i tak już nieregularnych) dostaw energii elektrycznej do wszystkich podmiotów, których funkcjonowanie nie jest konieczne. Co ciekawe, kubański reżim koncertowo zawalił nawet przeprowadzenie kontrolowanej katastrofy energetycznej, bo nagle prądu zabrakło dosłownie w całym kraju. Według oficjalnych doniesień, zasłyszanych kilka dni później przez Kubańczyków w trzeszczącym radiu, sieć energetyczna doznała “poważnej awarii”, a nad jej naprawą dniem i nocą pracują lokalni specjaliści. W ten sposób Kuba pogrążyła się w całkowitej ciemności na kolejne 4 dni, chociaż większość z rejonów borykała się z mniej lub bardziej poważnymi problemami dużo dłużej.
Kiedy Premier wygłaszał swoje smutne orędzie do narodu, ja cieszyłem się jeszcze resztkami pierwszego dnia w Hawanie. Już pierwsze chwile pozwalają bowiem poczuć, że jest to miejsce wyjątkowe, choć często w sposób irracjonalny, nieefektywny, a niekiedy i zwyczajnie podły. Mówimy wszak o kraju, w którym państwo skapitulowało wobec większości swoich obowiązków – poczynając od zapewnienia wspomnianej elektryczności, poprzez wywóz śmieci na godnym życiu mieszkańców kończąc. Przez kolejne dni jeszcze wiele razy mieliśmy okazję przekonać się, jak absurdalną krainą jest Kuba. Na koniec wyjazdu nie dziwiłem się jednak parze kanadyjskich emerytów, którzy 14 lat temu postanowili zamieszkać w miejscowości Cienfuegos i od tego czasu głośno wyrażają pogląd, że jest to najpiękniejszy kraj na świecie.
Długa droga do Hawany
Zanim przejdę do historii spod znaku rumu i cygar, wypada wspomnieć skąd w ogóle pomysł na podróż na największą spośród karaibskich wysp w końcówce pory deszczowej. Najbardziej oczywistą, aczkolwiek wulgarną odpowiedź na tak postawione pytanie grzecznie pominę i przejdę do kwestii bardziej osobistych. Jak zdążyłem się już tu kiedyś pochwalić, od pewnego czasu prowadzę wzmożone mordobicie z nowotworem. Po licznych przejściach, w połowie września po raz pierwszy na tablicy wyników tej potyczki pojawiło się zero przy liczbie przerzutów, podczas kiedy ja nadal dzierżyłem solidny jeden punkt za liczbę żywych “mnie” na tej planecie. Zadowolony z osiągniętego rezultatu postanowiłem wyjechać jak najdalej, w granicach osiągalności budżetu i pozostałych dni urlopowych. Zwłaszcza z tego drugiego powodu podróż musiała się zamknąć w 2 tygodniach, bo tylko tyle wolnego pozostało mi po tegorocznym leczeniu onkologicznym.
Organizacja samodzielnego wyjazdu na Kubę nastręcza nieco trudności, ale nie są one niemożliwe do pokonania dla odpowiednio zmotywowanej i lekkomyślnej jednostki. Garść porad dotyczących przygotowania, kwestii praktycznych i samej podróży po Kubie zamieszczam w odrębnym wpisie dostępnym tutaj. Dość powiedzieć, że nasz wyjazd od samego początku zaplanowany był w sposób zakładający śladowe ilości luksusu. Dzięki temu nagłe problemy z elektrycznością dokuczały nam mniej, niż liczącym na komfortowy wypoczynek turystom z Varadero.
Kiedy w końcu blisko 33-godzina podróż z Warszawy do Hawany zaczęła dobiegać końca i zniżaliśmy się do lądowania na lotnisku imienia José Martíego, w oczy najpierw rzucił nam się zupełny brak oświetlenia na wyspie. Poza kilkoma światłami w bliżej nieznanych miasteczkach i większą plamą jasności w samej Hawanie, trudno było dostrzec w ciemnościach cokolwiek więcej. Chciałbym przy tym zauważyć, że w danym momencie tamtejszy system energetyczny działał “prawie” normalnie, na ile jakąkolwiek usługę publiczną na Kubie można w ogóle uznać za funkcjonującą. Tak przy okazji, napomknięty patron głównego lotniska na Kubie to dopiero ciekawa postać. Emigrant, intelektualista, kubański patriota, a w dodatku pisarz i poeta, którego twórczość zna nieświadomie każdy Polak. Trzeba wszak wiedzieć, że José Martí swój genialny umysł dzielił pomiędzy dwie, wzajemnie przeplatające się życiowe pasje: literaturę oraz planowanie zbrojnego powstania przeciwko hiszpańskiemu okupantowi. Sprawnie posługując się piórem i odnosząc na tym polu znaczne sukcesy, Martí opracował też koncepcję wyzwolenia narodu kubańskiego, odezwy i kilka innych dzieł. Te z kolei trafiły na podatny grunt i w 1895 roku zmotywowały ludzi do wzięcia losu w swoje ręce – oraz mniej metaforycznie – karabinu lub maczety. Tak rozpoczęło się wieloletnie powstanie narodowe, w którym istotną rolę odegrał właśnie José Martí. W kwietniu tego samego roku przypłynął na Kubę, aby przejąć przywództwo nad buntownikami i poprowadzić ich do zwycięstwa nad Imperium Hiszpańskim. Jak na człowieka sztuki przystało, wyobrażał sobie walkę narodowo-wyzwoleńczą jako szlachetny zryw ducha i chyba nie bardzo odnajdywał się w niuansach militarnych samego przedsięwzięcia. Kiedy doszło więc do pierwszej bitwy z Hiszpanami, wygłosił płomienne przemówienie do swoich żołnierzy, aby zagrzać ich do nadchodzącej walki. Chwilę później wspiął się na białego konia i … rzucił się do szaleńczej szarży na zastępy wroga. Scena wyglądała zapewne bardzo widowiskowo, choć szybko uwydatniły się też wady tego manewru początkującego dowódcy. Zanim jeszcze kubańscy generałowie zdążyli powiedzieć ¿Que pasa, cabrón?, José Martí leżał już na ziemi, podziurawiony hiszpańskimi kulami. W późniejszym czasie kolejni powstańcy uczynili z niego męczennika w walce o słuszną sprawę, a poeta do dziś pozostaje symbolem walki o wolność Kuby. A tak zupełnie przy okazji – na pewno nie raz zdarzyło się Wam słyszeć, a być może i śpiewać twórczość Martíego. Otóż w 1929 jeden z jego wierszy stał się inspiracją, a częściowo też tekstem, utworu Joseíto Fernándeza pod nazwą Guantanamera. Kiedy następnym razem usłyszycie ten charakterystyczny szlagier, wypijcie Cuba Libre ku pamięci kubańskiego bohatera narodowego.
José Martí – uwieczniony podczas swojej pierwszej (i ostatniej) szarży na wroga.
Hawana w deszczu.
Dwóch świętych rewolucji – Che Guevara i Camilo Cienfuegos. Wbrew pierwszemu wrażeniu, Camilo nad głową wcale nie ma aureoli, a kowbojski kapelusz.
Rynek Starego miasta w Hawanie. Deszcz przegonił z niego zarówno turystów, jak i miejscowych.
Hawańska starówka może zaoferować również takie widoki.
Pierwsze wrażenia po wylądowaniu na Kubie są, prawdę mówiąc, lekko mieszane. Nocny kurs do centrum Hawany z jednej strony zachwyca karaibskimi widokami, a z drugiej pozostawia pewne uczucie niepokoju. Na ulicach z rzadka widać o tej porze jakiekolwiek samochody, a oświetlenie uliczne dozowane jest nadzwyczaj skromnie. Bliżej centrum nie robi się wcale lepiej, bo uliczki nawet pod samym kubańskim Kapitolem składają się głównie ze wspomnień o asfalcie oraz gór śmieci. Przy tym wszystkim życie towarzyskie kwitnie, a przynajmniej jakaś jego forma w postaci miejscowych siedzących na murku i wpatrujących się w przechodniów. Unikalny klimat, trochę jak połączenie Czarnobyla z reklamą powiatowego biura podróży. Pierwszej nocy byliśmy jednak zbyt umordowani wyprawą, żeby zapuszczać się na zwiedzanie miasta. Na dodatek nasz taksówkarz, choć rodowity Kubańczyk, sam był lekko przestraszony nocną Hawaną i w gratisie uraczył nas kilkoma opowieściami o niebezpieczeństwach miasta. W kolejnych dniach przekonaliśmy się, że Kuba jest w rzeczywistości bardzo bezpiecznym krajem, ale faktycznie wolałbym unikać późnym wieczorem niektórych rejonów stolicy.
Następnego dnia jeszcze przed świtem obudził mnie charakterystyczny dźwięk lejącej się na zewnątrz wody. Z każdą chwilą deszcz padał coraz intensywniej, a sprawdzona ukradkiem prognoza pogody dawała małe szanse na jakąkolwiek poprawę. Leżąc tak w łóżku i wsłuchując się w spadające z nieba hektolitry wody zdałem sobie w końcu sprawę, że praktycznie nie widzę sufitu w naszym pokoju. Najwidoczniej spaliśmy w dawnym mieszkaniu lokalnego bogacza, bo pokój mierzył sobie spokojnie z 6 metrów wysokości. Rzekomo pomagało to kiedyś walczyć z upałem, aczkolwiek w tamtym momencie nie bardzo zauważałem tego efekty. Z każdym kolejnym metrem dało się też zauważyć opadający entuzjazm ekipy remontowej wobec malowania ścian, dlatego już sam sufit był wyłącznie nieśmiało muśnięty odrobiną białej farby. Z moich rozważań nad kubańską architekturą wyrwała mnie moja partnerka życiowa, która również zauważyła niesprzyjające warunki do zwiedzania miasta. Na tym etapie wyraziła jeszcze grzeczną wątpliwość, czy aby przyjazd w końcówce pory deszczowej na pewno był dobrym pomysłem. Kilkanaście godzin i trzy zmienione podkoszulki później miała już bardziej ugruntowaną opinię w tej materii.
Fakt, pogoda na początku naszej podróży nie bardzo nas rozpieszczała. W deszczu miasto wyglądało na prawie wymarłe, tym bardziej, że zaczęliśmy je zwiedzać mniej więcej wraz ze wschodem słońca, wypadającym w tym okresie około 7:30. W kolejnych dniach nauczyliśmy się, że jakiekolwiek życie na wyspie zaczyna się dopiero po 9:00, ale za to toczy się potem do późnych godzin nocnych. Za dnia nabraliśmy też śmiałości do zwiedzania Hawany, która okazała się – jak i cała Kuba – miejscem pełnym kontrastów. Z jednej strony widzimy kubański Kapitol, podobno nawet doskonalszy od tego w USA, a kilka metrów od niego walają się hałdy śmieci. Kilka kroków dalej znajdziemy też bramę do tutejszego Chinatown, które jest rzadkim zjawiskiem chińskiej dzielnicy bez Chińczyków, za to z kolejnymi tonami odpadów na chodnikach. Pozbawieni sensownych perspektyw, Azjaci już dawno wynieśli się z wyspy do Stanów, ale kwartał stanowi pamiątkę po ich masowej obecności w latach cukrowego prosperity. Nawet zupełny dyletant w kwestiach ekonomii mógłby przy tym łatwo zauważyć, że okres jakiegokolwiek dobrobytu na Kubie należy do przeszłości. Sklepów w naszym rozumieniu tego słowa praktycznie nie ma, a te istniejące oferują głównie olej i zatrudnienie swoim pracownikom. W wielu miejscach można spotkać natomiast przebłyski raczkującego kapitalizmu, bo miejscowi sprzedają z okien swoich mieszkań kilka losowych produktów, które cudem udało im się nabyć w sprzyjających okolicznościach. O poziomie zaufania do klienta dużo mówi natomiast fakt, że wspomniane okna znajdują się za kratami, a o przeglądaniu produktów nie ma nawet mowy. Kiedyś, już w innej części wyspy, udało nam się wejść do sklepu przypominającego odrobinę wiejski minimarket, gdzie wybór był już zdecydowanie większy. Niestety, poza rumem i piwem, absolutnie żaden z towarów nie został wyprodukowany na Kubie, co wiele mówi o stanie tamtejszego przemysłu.
Przykład kubańskiego chowu klatkowego.
A tu ciekawostka – dokładnie taką sama mozaikę Turcy podarowali… Warszawie. Można ją znaleźć w przejściu podziemnym przy metrze Politechnika.
Brama do jedynej chińskiej dzielnicy na świecie pozbawionego Chińczyków.
Skrzyżowanie pod Kapitolem. Poziom wody na ulicy dużo mówi o panującej pogodzie, jakości nawierzchni i sprawności kanalizacji.
Zakorzenionym w powszechnej wyobraźni widoczkiem z Hawany są rzędy starych, amerykańskich samochodów, błyszczących w karaibskim słońcu. O ile na początku naszego wyjazdu nie bardzo mogłem się wypowiedzieć na temat jakiegokolwiek słońca, tak faktycznie klasycznych samochodów w stolicy nie brakuje. W kwestiach motoryzacji jestem jaroszem, ale nawet ja mogłem stwierdzić, że większość aut osiągnęłaby już w Polsce dawno wiek emerytalny i to ten przewidziany dla mężczyzn. Pojazdy na Kubie to swoją drogą kolejny przejaw burzliwej historii tego kraju i zmieniającego się układu sił na świecie. Patrząc na modele i roczniki samochodów można niczym po słojach drzewa ustalić, z kim akurat w tym czasie karaibska wyspa utrzymywała dobre relacje. Nie jest przypadkiem, że po ulicach jeżdżą amerykańskie auta wyprodukowane maksymalnie do 1958 roku, potem następuje długa procesja aut radzieckich, z nieśmiertelną Ładą na czele. Po upadku Związku Radzieckiego ściągano na Kubę bliżej nieokreślony szrot nieznanego pochodzenia, a obecnie najnowsze auta to przeważnie chińskie twory, których w Europie raczej nie ujrzymy.
Powszechność antycznych wręcz samochodów nie wynika bynajmniej sentymentu Kubańczyków do minionych epok, a raczej z prozaicznej kwestii – innych aut zwyczajnie nie ma. Większość miejscowych wcale nie ugania się za 70-letnim Cadillakiem, a szczytem marzeń jest raczej wysłużona Nubira. Jeden Kubańczyk opowiedział nam kiedyś, że amerykańskie klasyki nadają się w zasadzie wyłącznie do wożenia turystów, którzy za krótką przejażdżkę potrafią zapłacić nawet kilkadziesiąt Euro. W rzeczywistości poza stolicą podobne auto Kubańczyk może kupić za równowartość (czarnorynkową, oczywiście) kilkunastu euro. Irracjonalnie niska cena wynika przede wszystkim z kosztów późniejszej eksploatacji – paliwo i tak jest na wyspie towarem luksusowym, a taka śliczna maszyna spala je w ilościach zgoła przemysłowych. Zakup nowego auta (przy czym nowe na Kubie oznacza takie z XXI wieku) jest z kolei przesadnie drogi, bo działają tutaj odwieczne prawa podaży i popytu. W trakcie rozmowy z entuzjazmem wskazał nam na przejeżdżający pojazd Volkswagen Polo-podobny, którym w Polsce nawet nie odważyłbym się zajechać na badanie technicznie. Według niego, w zależności od roku, nastroju rodu Castro i aktualnego poziomu inflacji, wysłużone Polo potrafi na wyspie kosztować nawet kilkanaście tysięcy euro. Nie muszę chyba dodawać, że jest to kwota będąca poza zasięgiem marzeń przeciętnego Kubańczyka.
Ze starymi autami wiąże się jeszcze jedna ciekawa kwestia – jak już wspomniałem, dostępność części zamiennych do amerykańskich klasyków jest znikoma nawet w bardziej rozwiniętych krajach, a co dopiero na objętej blokadą Kubie. Jakim cudem te auta nadal sprawnie jeżdżą po ulicach Hawany, która w końcu musi mierzyć się z tropikalnym klimatem? Otóż odpowiedź znowu jest całkiem prosta – zawartość Cadillaca w Cadillacu wynosi zazwyczaj kilkanaście procent. Zdarzyło nam się przemieszczać któregoś dnia Jeepem, który według dokumentów (zgubionych, co wywołało pewne trudności, ale o tym potem) został wyprodukowany w roku 1948. Tyle teorii, bo nasz kierowca z uśmiechem pokazał nam na kierownicę z Volkswagena, silnik od Łady, koreańską skrzynię biegów oraz chińskie lusterka. Z oryginalnego pojazdu zostało tylko podwozie i jeszcze jakaś część, której ze swoim hiszpańskim nie byłem w stanie zidentyfikować. W kwestii motoryzacji na wyspie znajdziemy również polskie motywy. Na ulicach Kuby nadal możemy spotkać swojskie Fiaty 126P, które miejscowi przezywają “Polaquito”. Widnieje na nich nawet napis “Polski Fiat”, który rozwiewa wszelkie wątpliwości co do kraju powstania tego cudu inżynierii.
Nas jakoś nie pociągały turystyczne przejażdżki amerykańskimi klasykami, więc deszczową Hawanę zwiedzaliśmy przy pomocy najbardziej ekologicznego środka lokomocji. W ten sposób jeszcze lepiej mogliśmy zauważyć, że najciekawsze zabytki miasta od kompletnych ruin najczęściej dzieli co najwyżej kilka kroków. Kuba pełna jest zresztą takich sprzeczności, bo z jednej strony w knajpie na rynku Starego Miasta można wypić sobie smaczne miejscowe piwko, ale za to w tym samym lokalu babcia klozetowa pilnuje toalety bez wody, spłuczki, mydła i papieru. Muszę też przyznać, że niesprzyjająca pogoda miała swoje plusy, bo na ulicach praktycznie nie było ludzi. Bardzo doceniliśmy ten fakt, kiedy powróciliśmy do Hawany na koniec naszej podróży i na miejscu nie zastaliśmy już nawet jednej chmurki. Miasto zmieniło się nie do poznania, a wszechobecny rozgardiasz zaczął nas trochę przytłaczać. Pod Kapitolem zobaczyliśmy nawet klasyczną patologię masowej turystyki, czyli piętrowy autobus do wożenia po mieście wyjątkowo leniwych gringos. Spacer po turystycznych częściach Hawany stawał się przy tym nie do wytrzymania z uwagi na rzesze naganiaczy i innych drobnych naciągaczy, choć i tak Kubańczycy zaczepiali nas w dość kulturalny sposób.
Perła motoryzacji pod karaibskim niebem.
Antyki pod Kapitolem czekają na gringos.
To auto również wygląda dziwnie znajomo.
Słońce, Kapitol i amerykański klasyk motoryzacji. Pocztówka z Hawany.
Muzeum Rewolucji.
Ten samochód jest prawdopodobnie starszy od mojej babci.
Na początku wyjazdu słońce schowało się za chmurami na kilkadziesiąt godzin.
Monument ku czci José Martíego na placu Rewolucji.
Znany pijak, laureat Nobla i wielki fan Kuby – Ernest Hemingway w swoim ulubionym barze.
A tu daiquiri, specjalność La Floridity, gdzie Hemingway zwykł przesiadywać.
Ścisłe centrum Hawany, część – prawie – turystyczna.
Już w drugiej części wyjazdu, kiedy słońce rozgrzało ulice Hawany, a jej przedsiębiorczy mieszkańcy ruszyli łowić turystów, my zdecydowaliśmy się zmienić odrobinę otoczenie. Zmęczeni tłumem, przeszliśmy się w kierunku Vedado, mniej turystycznej, a bardziej willowej i zamożnej dzielnicy Hawany. Warto zauważyć, że kubańskie pojęcie zamożności trochę różni się od tego środkowoeuropejskiego – oznaczało to mniej więcej, że niektóre chodniki nadal trzymały jakiś poziom, kilka budynków było całkiem ładnie wyremontowanych, a śmieci zalegały wyłącznie na pojedynczych ulicach. Prowadzi do niej słynny Malecon, którym najczęściej wożeni są turyści w amerykańskich klasykach. Na skraju Vedado mieści się hotel Nacional, uczestnik wszystkich najważniejszych wydarzeń Kuby ostatnich prawie stu lat. W trakcie zamachu stanu zorganizowanego przez Batistę w 1933 schronili się w nim zwolennicy poprzedniego reżimu, wobec czego w ramach negocjacji pokojowych budynek został ostrzelany z artylerii. Kilkanaście lat później, w 1946 roku, amerykańscy mafiosi zorganizowali sobie w nim konferencję i wyjazd integracyjny w jednym, a do kotleta śpiewał im Frank Sinatra. Podczas kryzysu kubańskiego w 1962 roku na dachu Hotelu Nacional zainstalowano działa przeciwlotnicze, które miały bronić Kubę przez inwazją amerykańską. Jeszcze później Fidel Castro spotykał się w nim z przywódcami i dziennikarzami z całego świata, a w trakcie swojego pobytu na Kubie nocowali w nim Jimmy Carter, Walt Disney, John Wayne i Marlon Brando. Dziś jest też symbolem anarchizmu wyspy, bo zainstalowane w nim windy nadal obsługiwane są przez profesjonalnych “windziarzy”, zrzeszonych nawet w związku zawodowym.
Niedaleko Hotelu Nacional mieści się też amerykańska ambasada, pod którą stoją prawdopodobnie najlepsze samochody w całym kraju. Kubańczycy zadbali dla niej o odpowiednie otoczenie, dlatego z jej okien widać Plac Antyimperializmu, dogodne miejsce do wszystkich protestów antyamerykańskich. Fotografowanie placu, a w szczególności pobliskiego urzędu nie jest mile widziane, za co dostaliśmy reprymendę od jakiegoś miejscowego stróża porządku. Miło było jednak odejść od turystycznej części Hawany, bo chociaż trochę mogliśmy odpocząć od panującego tam zgiełku i polowania na turystów. Mimo wszystkich swoich atrakcji i udogodnień, to kubańska stolica wydała nam się najbardziej męczącą częścią wyspy. Jeśli więc kiedyś uda nam się powrócić na Kubę, a mam taką gorącą nadzieję, to akurat kolejną wizytę w mieście odpuścimy sobie bez żalu. Za to kolejny przystanek na naszej trasie, Viñales, to już zupełnie inna historia.
Uniwersytet w Hawanie, Alma Mater samego Fidela Castro.
Vedado, czysta i bogata dzielnica willowa. Chodniki są tu równe, a śmieci walają się wyłącznie w okolicach śmietników.
Odeszliśmy tak daleko od centrum Hawany, że nawet znaleźliśmy biurowce.
Piękny przykład planowania przestrzennego – Plac Antyimperializmu, na końcu którego znajduje się Ambasada USA.
Ciekawostka – pomnik ku czci poległych marynarzy USS Maine. Przez lata znajdował się nad nim amerykański orzeł, czuwający nad Hawaną. Po rewolucji orzeł musiał znaleźć sobie inne gniazdo.
Hotel Nacional, aktywny uczestnik całej współczesnej historii Kuby.
Hawana w budowie. Choć prawdę mówiąc, to dźwig wygląda raczej na porzucony.
Główny deptak Hawany.
Viñales - tytoń, konie i absolutna ciemność
Na początku naszej podróży po Kubie podjęliśmy próbę skorzystania z miejscowego transportu zbiorowego. Na wyspie działa jeden przewoźnik autobusowy o nazwie Viazul, który łączy ze sobą większe lub bardziej turystyczne miejscowości. Logika samego transportu pozostaje przy tym – nieodmiennie – kubańska. Zgodnie z informacją zamieszczoną na bilecie, należy się pojawić na dworcu 1,5 godziny przed odjazdem celem bliżej nieokreślonej odprawy. Jeśli nie będziemy przestrzegali tej zasady, nasz bilet może zostać odsprzedany komuś innemu, chociaż już za niego zapłaciliśmy. Co prawda, pojawia się tylko pytanie komu, skoro nadal ceny przejazdów międzymiastowych przekraczają możliwości finansowe Kubańczyków, a turystów jest jak na lekarstwo. Przy okazji pierwszej podróży nie chcieliśmy zbytnio ryzykować, więc zamówiliśmy przejazd taksówką na 5 rano, czyli sam środek nocy według lokalnych standardów. Miasto o tej porze robi przygnębiające wrażenie, potęgowane dodatkowo przez strugi deszczu i zupełną ciemność. Na ulicach pełno było za to ludzi, którzy najwidoczniej właśnie noc upodobali sobie dla swojej zawodowej aktywności, jakakolwiek by ona nie była. Tym bardziej cieszyliśmy się, że powoli opuszczamy stolicę i ruszamy zobaczyć nieco odmienne krajobrazy Kuby.
Na dworcu cała poważnie nazwana odprawa potrwała niecałe pół minuty, po czym wskazano nam miejsce do oczekiwania na autobus. Super, sprawnie poszło, teraz zostaje nam tylko czekać 1,5 godziny na kubańskim dworcu. Mniej więcej 2 godziny później, kiedy słońce zaczęło na nowo ogrzewać ruiny Hawany, zaczęliśmy też nieśmiało dopytywać się pracowników dworca o dalsze losy naszej podróży. Ujawnił się w tym momencie ciekawy fenomen, który później jeszcze kilkukrotnie zaobserwowałem na Kubie. Mianowicie: kiedy Kubańczycy rozmawiają z turystami, zwłaszcza spoza krajów latynoamerykańskich, próbują mówić językiem zbliżonym do klasycznego hiszpańskiego. Natomiast kiedy miejscowi chcą przekazać Ci coś, co jedynie w drobnym stopniu ociera się o prawdę lub jest wyjątkowo dla nich niewygodne, to przechodzą na wypowiadany z prędkością światła kubański slang. W efekcie zrozumiałem, że autobus ma dzisiaj gorszy dzień, nie jeździ, ale może pojedzie, a tak w ogóle to siedź pan i czekaj. Kolejną godzinę grzecznie zastosowałem się do wydanych dyspozycji, ale narastające zniecierpliwienie ze strony mojej towarzyszki skłoniło mnie do nawiązania kolejnego kontaktu. Tym razem poszło dużo lepiej, przynajmniej w kwestiach językowych. Okazało się, że autobus faktycznie już jest na dworcu, cały i zdrowy, ale nie jedzie, bo po prostu nie ma paliwa. Zadowolony ze swoich zdolności lingwistycznych powróciłem do mojej partnerki, która z jakiegoś powodu nie podzielała mojego entuzjazmu. Na szczęście zaledwie kolejną godzinę później autobus ruszył i prawie bez dalszych opóźnień dowiózł nas do Viñales
Na miejscu przywitał nas nasz nowy gospodarz oraz chyba najpiękniejsze widoki na całej Kubie. Krajobrazy szybko przegrały jednak walkę o pełną uwagę z 75-letnim Juanem, który podczas krótkiej drogi do jego domu zdążył opowiedzieć nam znaczną część swojego życia, historii kraju i kilkukrotnie podkreślić, że komunizm nie działa. Ostatnie dwa wątki były zresztą ze sobą ściśle związane, bo to właśnie od niego dowiedzieliśmy się o zapaści krajowego systemu energetycznego i wspomnianym na wstępie orędziu Premiera. Po dotarciu do domu przedstawił nam swoją żonę Marię oraz pokazał nasz pokój. Pochwalił się przy tym, że lokal posiada ciepłą wodę, klimatyzację, Internet i w ogóle to chętnie zaoferowałby nam zimne piwko, ale nic z powyższych nie działa, bo cały kraj nie ma prądu. W tym momencie jeszcze nie przejęliśmy się tym przesadnie, bo nadal byliśmy zachwyceni rajskimi krajobrazami, ale z każdą kolejną rozmową docierała do nas powaga problemu. Otóż z wypowiedzi Juana wyłaniał się obraz kraju w zasadzie upadłego, który ze swoich funkcji realnie realizował już wyłącznie ściąganie podatków i niektóre biurokratyczne ceremonie. Aby nie pobierać dodatkowej energii elektrycznej, już wcześniej zostały do odwołania zamknięte wszystkie szkoły, transport publiczny prawie nie istnieje, drogi nie są remontowane, inflacja bije rekordy, a przemysł jest w zapaści. Na poprawę nastrojów i dla pełnej uczciwości Juan dodał, że przynajmniej obecnie mają dostęp do wody pitnej, bo i tej ostatnio brakowało.
Zapaść systemu energetycznego tylko pogłębia wszystkie pozostałe problemy Kuby, których i tak było pod dostatkiem. Już wcześniej na przykład brakowało jedzenia, a teraz bez lodówek i sprzętów kuchennych sytuacja staje się jeszcze gorsza. Przez kilka kolejnych dni Juan z Marią gotowali wszystkie posiłki i kawę na przydomowym ognisku, podczas gdy płyta indukcyjna zbierała kurz w kuchni. Na moje naiwne pytanie, czy w takiej sytuacji nie lepiej byłoby się przerzucić na butle gazowe, tylko grzecznie pokiwali głową i powiedzieli, że pewnie tak, ale gazu to już w ogóle nie ma na Kubie od bardzo dawna. Podobnie wydurniłem się jeszcze innego wieczoru, kiedy wspólnie oświetlaliśmy sobie korytarz latarkami z telefonów, a ja spytałem się ich o świeczki. Odpowiedź była niezmiennie ta sama: nie ma, kiedyś były, ale już dawno nikt takich rzeczy nigdzie nie widział. W tym wszystkim Kubańczycy radzili sobie jak tylko mogli – część oswajała techniki z czasów kamienia łupanego, a zamożniejsi ratowali swoje biznesy generatorami prądu. Zdobycie takiego urządzenia to wcale nie jest prosta sprawa, bo bez rodziny w Stanach jest to zadanie prawie niewykonalne, a na dodatek wypada jakoś go zalać wiecznie niedostępnym paliwem. Dźwiękiem Kuby nie były więc dla mnie rytmy Buena Vista Social Club, a raczej monotonne buczenie generatorów.
Panorama Viñales, kubańskiego raju.
Piękny hotel z widokiem na panoramę Viñales. Ceny są tu nieporównywalnie wyższe, niż w domach prywatnych, a i tak brak prądu dotyka wszystkich (prawie) po równo.
Choć w Viñales uprawia się nawet ryż, to i tak taniej jest go importować z Chin.
Przy całym tym szaleństwie, Juan do wszystkiego podchodził z niesamowitym humorem i pogodą ducha, bo – jak twierdził – w kraju jest tak źle, że Kubańczykom poza śmiechem nic więcej nie zostało. Przyznał jednak, że sytuacja źle wpływa na turystykę, najważniejsze źródło dochodów mieszkańców wyspy. W jego wypadku kilku turystów też odwołało rezerwacje, jak tylko dowiedzieli się, że w domu nie ma generatora prądu. Trzeba być przy tym świadomym, że w całej biedzie Kuby turyści i tak stoją na niewyobrażalnie uprzywilejowanej pozycji. Ich usługi i tak muszą mniej lub bardziej funkcjonować, a z pieniędzmi nieosiągalnymi dla miejscowych mogą sobie pozwolić na całkiem wygodne wakacje. Niemniej wielu z bardziej wybrednych podróżnych omija wyspę w swoich wakacyjnych planach. Nawet wcześniejsze nieregularne dostawy prądu były już wystarczającym powodem, aby znaleźć inną, bardziej komfortową destynację, a co dopiero w sytuacji zupełnego braku elektryczności. Jak przecież w takich warunkach napić się chłodnego piwka, wziąć ciepły prysznic, naładować telefon czy nakręcić rolkę na Insta?
Jakby na osłodę tego ponurego obrazu kubańskiego państwa, pogoda nagle zaczęła się poprawiać i po jakimś czasie nawet wyjrzało słońce. W takich warunkach żal było siedzieć w domu, a poza tym bez prądu i tak nie miało to większego sensu. Ruszyliśmy więc na zwiedzanie okolicy i szybko utwierdziliśmy się w przekonaniu, że region wpisu na światową listę dziedzictwa UNESCO nie wygrał w chipsach (bo i chipsów na Kubie nie ma). Samo Viñales to mała miejscowość, w samym środku pasa upraw tytoniu i kubańskich gór. Do powyższych elementów dodajcie sobie jeszcze wszechobecną zieleń, ciszę, charakterystyczną czerwoną ziemię, klimat kubańskiej wsi i w ten sposób możecie sobie wyobrazić klimat tego małego, karaibskiego raj. Rejon jest też swego rodzaju małą Szwajcarią wyspy, bo lokalna ekonomia w miarę mocno (jak na tutejsze standardy) opiera się na dwóch dochodowych gałęziach – produkcji tytoniu oraz turystyce. Jedno napędza przy okazji drugie, bo podróżni przyjeżdżają do Viñales nacieszyć oczy widokiem plantacji tytoniu, a miejscowi mogą im sprzedać cygara spod lady bez dzielenia się zyskiem z komunistycznym fiskusem. Na pobliskich polach rośnie chyba połowa atlasu botanicznego, poczynając od ryżu, manioku, ananasów, dziesiątek ziół, bananów i Bóg wie czego jeszcze, a w górskich lasach dobywany jest miód z dzikich uli i jakaś kolejna dziwna odmiana gujawy, która dodawana jest do lokalnego rumu. Względny dobrobyt widać choćby po tym, że tutejsze sklepy pozbawione są krat w oknach, co wskazuje na nieco większe zaufanie do miejscowej klienteli.
Złote lata turystyki minęły jednak kilka lat temu wraz z nadejściem Covidu, który zamknął miejscowych w domach i zatrzymał ruch lotniczy. Od tego czasu wszystkie niepowodzenia kraju niezmiennie są składane na karb pandemii, co niekiedy wydaje się mocno naciąganym wyjaśnieniem. Dodatkowo prywatnych gospodarzy dobiło wycofanie się portalu Booking.com z Kuby, bo część turystów nie jest gotowa do poszukiwania noclegu innymi kanałami. To też ciekawa historia, bo wszystko zaczęło się – zdaniem Juana – od ankiety rozesłanej przez Booking do właścicieli mieszkań z kilkoma pytaniami o ich stosunek do reżimu komunistycznego. Dla Kubańczyków nie było dobrego wyjścia z tej sytuacji, bo oferty osób deklarujących przychylność obecnej władzy były automatycznie usuwane z Bookingu, a z kolei przeciwnicy rządu musieli się w ten sposób ujawnić. Ostatecznie decydenci w Hawanie stwierdzili, że nie będzie im kapitalistyczna strona z domkami robić polityki na Kubie i zabronili dalszego funkcjonowania portalu na wyspie. Wyjście iście Salomonowe, bo w ten sposób Booking nie wtrąca się już w sprawy Kuby, a Kubańczycy utracili źródło utrzymania.
Nasi gospodarze cieszyli się więc z naszej obecności i co chwila podsuwali nam kolejne atrakcje w okolicy. Było to robione przy tym na tyle nienachalnie, że ani u nich, ani później u żadnego innego gospodarza nie czuliśmy się jak chodzące bankomaty. Juan chętnie oprowadził nas po całej okolicy, a nawet wspiął się na niewielki punkt widokowy, co było dużym wyczynem jak na jego 75 lat. Chwilę później odwiedziliśmy wszystkich jego sąsiadów, którzy wydawali mu się wystarczająco ciekawi, aby pokazać ich gościom z dalekiej Polski. Na jakimś etapie wstąpiliśmy też do jego 80-letnia znajomej, która choć ślepa na jedno oko, dziarsko zwijała na stole cygara, popalając sobie przy okazji swój gotowy do spożycia produkt. Staruszka trzymała się zaskakująco dobrze, jeśli weźmiemy pod uwagę, że od 70 lat codziennie pali cygara i prawie całe stulecie przeżyła w kraju pozbawionym w zasadzie opieki zdrowotnej. Na szczęście współczesna cywilizacja pozwala na przeżycie też jednostkom ulepionym z nieco delikatniejszej gliny, czego sam jestem najlepszym przykładem.
Suszarnia tytoniu po sezonie.
Na pierwszym planie – palma królewska, roślinny symbol Kuby.
Stan dróg pozostawia nieco do życzenia.
Kawiarnia pod czerwonym Che. Lokalny koloryt.
Schody przy podziemnej rzece. Jakiś Voldemort na pewno zostawił tu swoje pamiątki.
Jeśli chodzi o stan dróg na Kubie, to ogólnie można znaleźć pewne niedociągnięcia.
Obowiązkowym punktem zwiedzania Viñales jest wycieczka konna po plantacjach tytoniu i okolicznych atrakcjach. Przed jej rozpoczęciem miałem pewne wątpliwości, bo jeźdźcem jestem jedynie odrobinę lepszym niż fizykiem jądrowym, ale kubańskie wierzchowce były przyzwyczajone do nieporadnych gringos. Za sukces uznałem już wspięcie się na mojego Morro, choć akurat na nim ten wyczyn nie zrobił większego wrażenia. Od pierwszych chwil wiedział, kto w naszym małym stadzie jest koniem alfa i bezlitośnie to wykorzystywał. Czasami nawet zdarzało mu się brać pod uwagę jakieś moje sugestie, ale nasz duet najlepiej funkcjonował, kiedy ja skupiałem się na trzymaniu się w siodle, a on zajmował się całą resztą. Koniec końców stanęło na tym, że jak Morro miał ochotę zjeść jakiś krzaczek to wspaniałomyślnie mu na to pozwalałem, a jak miał ochotę iść dalej, to słuchał wtedy mojego polecenia.
W przerwach od podziwiania pięknych widoków zdarzały się typowo turystyczne postoje na plantacji tytoniu, gdzie miejscowi sprzedawali przyjezdnym cygara. Po raz kolejny było to jednak zorganizowane w sposób zupełnie nienachalny, a poza tym serwowali też najlepszą Canchancharę na całej wyspie (przepis na ten kubański drink możecie znaleźć tutaj). Miejscowi bardzo szybko odpuszczali sobie próby sprzedaży czegokolwiek i chętnie rozmawiali o wszystkim, na co tylko pozwalał nasz kulawy hiszpański. Jak wszyscy Kubańczycy, byli w tych kontaktach niesamowicie bezpośredni. Myślę, że już po 5 minutach na wyspie przeciętnemu Finowi prawdopodobnie eksplodowałby mózg z powodu braku jakiejkolwiek przestrzeni osobistej. Posileni drinkiem i kilkoma buchami cygara, ruszyliśmy na dalszy objazd po okolicy. W połowie października rolnicy dopiero zabierali się do sadzenia krzewów tytoniu, co było widokiem równie ciekawym, jak i lekko przygnębiającym. Większość prac wykonywana była ręcznie, a jedynie niektórzy posiadali przynajmniej wóz z zaprzężonym do niego wołem. Któregoś razu zapytałem więc delikatnie Juana, jak wygląda na Kubie sytuacja z traktorami. Mój gospodarz lekko się pobudził i powiedział, że traktorów na wyspie są tysiące i żebym sobie nie myślał, że kraj jest jakiś zacofany. Po chwili mojej konsternacji roześmiał się głośno i stwierdził, że z tych niezliczonych maszyn i tak nikt nie korzysta, bo przecież nie ma dróg ani paliwa.
Najlepszym elementem każdego dnia były właśnie wieczory, kiedy w zupełnych ciemnościach i z ciepłym piwem w ręku siadaliśmy sobie na werandzie z naszymi gospodarzami. Czasami dołączali do nas sąsiedzi, po czym wspólnie gapiliśmy się w gwiazdy i gadaliśmy o wszystkim i o niczym. W ogóle siedzenie na werandzie to sport narodowy Kubańczyków, w którym nie mają sobie równych. Mieszkańcy miast trochę na tym cierpią, więc wygodne fotele najczęściej zamieniają na okienne wykusze albo wysokie murki chodnika. Podczas jednego z takich wieczorów Juan zaczął wykładać mi tajniki kubańskiej ekonomii, niemożliwej do pojęcia bez uprzedniego nasączenia ucznia wspomnianym piwem. Od słowa do słowa zapytał mnie jak tam w Polsce przedstawiają się średnie zarobki. Walcząc z hiszpańskimi liczebnikami i kalkulując przy tym kurs wymiany odpowiedziałem, że przeciętny Polaco zarabia tak w przybliżeniu z 1 500 dolarów, pomijając subtelne kwestie płac brutto i netto. Strasznie rozbawiło to Juana, który stwierdził, że mając oficjalnie taką pensję, mógłby kupić cały Kapitol z Raulem Castro w środku, a jeszcze dostałby resztę. W ramach wyjaśnienia trzeba dodać, że średnie zarobki na Kubie wynoszą jakieś 4 000 pesos, a lepiej sytuowane osoby, na przykład lekarze, mogą wyciągnąć nawet do 6 000. W przybliżeniu odpowiada to 13 lub 20 dolarom miesięcznie, oczywiście po kursie czarnorynkowym. Dla porównania – obiad w restauracji, w których widuje się też bogatszych Kubańczyków – kosztuje tak od 4 do 20 dolarów. Jak w takim razie ludzie w ogóle żyją na wyspie? Ano, najkrócej rzecz ujmując: biednie. Struktura klasowa tutejszego społeczeństwa jest zupełnie groteskowa, jak wiele innych rzeczy w kraju. Na samym szczycie (tu akurat zero zdziwienia) stoją ludzie władzy i z nią związani. Trochę niżej wszyscy ci, którzy posiadają luksus w postaci regularnie wypłacanej pensji, jak wojskowi i policja. Ostatnią z uprzywilejowanych grup są pracownicy sektora turystycznego, bo ich dzienne zarobki często przekraczają wspomniane powyżej średnie miesięczne wynagrodzenie. Wszyscy pozostali to biedota, która ledwo wiąże koniec z końcem. Oczywiście, na tak skonstruowanej drabinie społecznej można nieco awansować, jeśli ma się rodzinę za granicą, która nie oszczędza przy tym na paczkach wysyłanych do ojczyzny. Większość ekonomistów zgodzi się zapewne, że oparcie gospodarki kraju wyłącznie na turystach i przelewach od emigrantów to rozwiązanie – w najlepszym wypadku – niezbyt rozsądne.
Z powyższych powodów nie mieliśmy specjalnie węża w kieszeni, kiedy przychodziło do korzystania z lokalnych atrakcji turystycznych. Nawet z naszymi zarobkami byliśmy przez Kubańczyków postrzegani jak rekiny finansjery i w zasadzie nawet nie było to dalekie od prawdy. Standardowo wszystkie ceny dla turystów były od 5 do 10 razy wyższe, niż dla Kubańczyków, może poza niektórymi knajpami i domowymi sklepikami. Co lekko przerażające, wydatki nadal nawet nie zbliżały się do tych, do których już przyzwyczailiśmy się w Polsce. Kilkugodzinny przejazd po wszystkich oddalonych od Viñales atrakcjach z kuzynem Juana nadal kosztował nas mniej, niż kilkunastominutowy kurs Uberem z lotniska do naszego mieszkania w ojczyźnie. Zresztą, wspomniany Felipe szybko przebranżowił się kierowcy na lokalnego przewodnika, jak tylko udało nam się zsynchronizować jego dialekt z naszym kulawym hiszpańskim. Wspólnie przejechaliśmy się po kilku miejscowych jaskiniach i wszystkich możliwych punktach widokowych. W jednej z opuszczonych grot mogliśmy też się zapoznać bliżej z osobliwym kubańskim poczuciem humoru. Oświetlając sobie drogę przez opuszczony tunel nagle kątem oka zauważyliśmy zwiniętego w kłębek węża. Resztką sił woli powstrzymaliśmy się od poważnego zabrudzenia spodni i chyłkiem wycofaliśmy się z jaskini. Jaka była radość miejscowych na nasz widok! Okazuje się, że nic nie cieszy ich tak, jak wystraszeni gringos, uciekający z jaskini na widok namalowanego na kamieniu gada. W jakiś sposób również skorzystaliśmy na całej sytuacji, bo miejscowi dali nam wykład na temat kubańskiej fauny, cierpliwie tłumacząc, że na wyspie nie występują żadne jadowite węże.
Z rozbawionym wspomnianą anegdotą Felipe pojechaliśmy też w kierunku przedziwnego murala przedstawiającego prehistoryczne dzieje Kuby (namalowanego na polecenie samego Fidela Castro, jakby inaczej). Jakoś od słowa do słowa opowiedział nam przy okazji o chorobie onkologicznej jego siostry i jak pewnie podejrzewacie, nie była to historia z happy endem. Niestety, kubańska medycyna obecnie odpuściła sobie poszukiwanie leku na raka, bo w szpitalach brakuje nawet strzykawek i opatrunków. Mając w pamięci świeże wspomnienia chemioterapii i związanych z nią niedogodności, trudno było mi nawet wyobrazić sobie podobne przeżycie w kraju pozbawionym prądu, wody i żywności. Nawiasem mówiąc, najwięcej żebraków na Kubie nie prosiło nas wcale o pieniądze (choć i tacy się zdarzali), ale o paracetamol. Leków, jak i wszystkiego innego, również na wyspie brakuje.
Rolnictwo jest umiarkowanie zmechanizowane, głównie z uwagi na brak maszyn, paliwa, nawozów i w sumie to wszystkiego innego.
Podwójny przejaw bogactwa w knajpie – raz, że jest akwarium, a dwa, że przez chwilę ma nawet prąd z generatora. Nie wiem tylko, czy rybka docenia te luksusy.
Najlepszy środek lokomocji w Viñales.
Tytoń i cygara, złoto doliny Viñales.
Wschody słońca na Kubie są wręcz nierzeczywiście czerwone.
Kojarzycie ten mit o młodych Kubankach, skręcających cygara na swoich udach? Cóż, w rzeczywistości cygara skręca się na stole.
Morro i Borracho, nasze dwa dzielnie wierzchowce.
Kolejna ciekawostka – w większości okien na Kubie nie uświadczycie szkła. Częściowo za sprawą klimatu, a częściowo, bo szkła na wyspie również brakuje.
Wiejski domek A.D. 2024.
Cayo Jutias, czyli dzika, karaibska plaża.
Przechodząc do nieco przyjemniejszych akcentów, podczas pobytu w Viñales wybraliśmy się też na pierwszą z naszych kubańskich plaż, Cayo Jutias. W teorii znajduje się całkiem niedaleko, bo zaledwie 55 km drogi od miasteczka, ale w lokalnych warunkach oznaczało to dwie godziny jazdy po wertepach wysłużonym kilkudziesięcioletnim Chevroletem. Przez ten czas pogoda zmieniała się od skrajności w skrajność, ostatecznie przyjmując formę palącego karaibskiego słońca pod prawie bezchmurnym niebem. Podczas całego pobytu na Kubie warunki atmosferyczne okazywały się co i rusz zupełnie nieprzewidywalne, więc nawet gdybyśmy jakimś cudem mieli Internet, to sprawdzanie prognozy pogody i tak mijałoby się z celem. Sama plaża okazała się przy tym prawie dzika, bo poza nami, małą grupką Niemców i kilkunastoma piknikującymi Kubańczykami, nie było na niej nikogo. Jak wytłumaczyli nam ten fenomen później miejscowi, 30 stopni to nie jest jeszcze pogoda na plażę i wszyscy czekają na cieplejsze dni. Po kilku godzinach otworzył się lokal będący skrzyżowaniem szałasu z barem, ale wyposażony całkiem uczciwe we wszelkiego rodzaju napoje. Z jedzeniem było natomiast trochę gorzej, bo z powodu braku prądu kucharz serwował wyłącznie gotowaną langustę. Tu pojawił się pewien problem – z jednej strony chętnie spróbowałbym tego skorupiaka, a z drugiej gorąco przestrzegał nas przed tym Juan. Podobno w okresie huraganów do wybrzeży Kuby dociera jakiś podgatunek langusty, który jest trudny do odróżnienia od lokalnego przedstawiciela morskiej fauny. Mięso tego “dzikiego” skorupiaka potrafi zawierać toksyny, które przy niewłaściwej obróbce mogą skończyć się mniej lub poważnym zatruciem pokarmowym. Z żalem postanowiliśmy zaufać w tej kwestii naszemu gospodarzowi i zamówiliśmy wyłącznie niesamowicie przesoloną fasolkę z ryżem, będącą normalnie dodatkiem do langusty. W późniejszych dniach i tak nie uniknęliśmy problemów żołądkowych, ale w ten sposób przynajmniej udało nam się z godnością wytrzymać kolejne dwie godziny drogi powrotnej do Viñales.
Kolejnego poranka w promieniach nierealnie czerwonego wschodu słońca przyszło nam pożegnać się z Juanem i Marią. Zawsze będziemy ich wspominać, bo pomimo absolutnego braku elektryczności i wszystkiego co z nią związane, mieliśmy mnóstwo atrakcji i wydarzeń przez kilka ostatnich dni. Trudno mi też wyobrazić sobie Viñales, kiedy pewnego dnia zawitał już do niego cywilizacja z asfaltowymi drogami, samochodami i wycieczkami all inclusive. Mam jednak wrażenie, że – niestety lub nie – nie nastąpi to zbyt szybko. Po wspólnym zdjęciu i długich uściskach z naszymi gospodarzami, zapakowaliśmy się w końcu do taxi colectivo i ruszyliśmy w kierunku Zatoki Świń.
W drugiej części historii pojawia się jeszcze więcej słońca, wątków kryminalnych i pościgów 78-letnim Jeepem. A przynajmniej niektóre z tych rzeczy.
A jeśli dodatkowo chcesz usłyszeć kilka porad przed wyjazdem na własną rękę na Kubę, to zapraszam do odrębnego wpisu.
Hemingway zmartwychwstał i w nowym wcieleniu wrócił na Kubę, żeby napisać ten tekst (i wypić trochę rumu)!
Brzmi jak super trip i do tego niesztampowo opisany 😉 Szacun i dużo zdrowia!